Odległe brzegi. Kristin Hannah. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Kristin Hannah
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788381396714
Скачать книгу
weszła Anita, stukając obcasami o podłogę. Przyciskała telefon bezprzewodowy do obfitego biustu.

      – Birdie, kochanie, to Jack.

      Elizabeth wiedziała, że usłyszy złą wiadomość.

      Elizabeth kiepsko spała. Przez całą noc obracała się z boku na bok. W końcu, koło piątej nad ranem, poddała się, wrzuciła coś na siebie i zeszła na parter.

      Jack nie mógł wczoraj przyjechać.

      To przecież oczywiste. „Wyskoczyło” mu coś ważnego. „Nagranie wideo, kochanie, wyszło wspaniale, ale… bla, bla, bla… Będę jutro wieczorem. Obiecuję”.

      Obietnice bardzo przypominają impresje. Kolejna właściwie już się nie liczy.

      Elizabeth zrobiła sobie filiżankę herbaty, stanęła przy oknie i patrzyła na padający śnieg. Potem powędrowała do salonu i zapaliła w kominku.

      Na ławie stało ozdobne kartonowe pudło.

      Widocznie ojciec zostawił je dla niej poprzedniego wieczoru.

      Odstawiła herbatę i dotknęła ozdoby, która znajdowała się na samym wierzchu. Był to biały anioł, nie większy od dłoni. Wykonany został z lśniącej porcelany i miał srebrne płócienne skrzydła. Elizabeth dostała go od matki na czwarte urodziny. Ostatni prezent, jaki pamiętała.

      Co roku z niezwykłą starannością zawijała go i rozwijała; niezmiennie długo wybierała dla niego miejsce na choince. Kiedy się wyprowadzała od ojca, zostawiła anioła, ponieważ jego miejsce było w domu, w którym niegdyś żyła mama.

      – Cześć, mamusiu – powiedziała cicho, uśmiechając się do anioła, którego trzymała na dłoni.

      Niegdyś wydawał jej się taki duży. W jego przypadku właściwie najważniejsze były wspomnienia, które się z nim wiązały.

      „Czy mogę go już powiesić, mamusiu? Mogę?”.

      „Oczywiście, Birdie. Możesz zrobić wszystko, co zechcesz. Podnieść cię?…”.

      Bardzo słabo pamiętała mamę, dlatego każde wspomnienie było cenne.

      Zawiesiła ozdobę na drugiej gałązce od góry, potem zapaliła lampki i popatrzyła na choinkę. Była śliczna, błyszczały na niej białe światełka, wszędzie wisiały ozdoby, które przetrwały dziesięciolecia. Od gwiazdy, którą Jamie wykonała jeszcze w przedszkolu z wycioru do fajki, po medalion Lalique, kupiony przez ojca na aukcji w Dallas. Gałązki zostały ozdobione złotymi kokardkami.

      Do pokoju weszła Anita. Miała na sobie różowy, obszerny szlafrok i pantofle w stylu Barbie.

      – Kupę czasu zajęło mi znalezienie tego pudła.

      Elizabeth się odwróciła.

      – To ty zostawiłaś je tu dla mnie?

      – Myślałaś, że ojcu będzie się chciało przekopywać cały strych, żeby znaleźć karton ze starymi ozdobami choinkowymi?

      Elizabeth uśmiechnęła się mimo woli.

      – Chyba nie.

      Anita usiadła na sofie i podkuliła pod siebie nogi. Zniknęły ogromne pompony na klapkach.

      – Przykro mi, że Jack nie mógł wczoraj przyjechać.

      Elizabeth odwróciła się do choinki. Nie chciała na ten temat rozmawiać. Pomimo grubej warstwy makijażu i z pozoru beztroskiego podejścia do życia, Anita czasami dostrzegała rzeczy, które Elizabeth wolałaby przed nią ukryć.

      – Trafił na trop jakiejś wielkiej afery.

      – Mówiłaś to już wczoraj.

      Powiedziała to z pewnym wahaniem, jakby nie do końca wierzyła w tę wymówkę.

      – Bo to prawda – burknęła Elizabeth szorstko.

      Anita teatralnie westchnęła.

      Zawsze porozumiewały się w taki właśnie sposób, zrywami. Od czasu, kiedy ojciec przyprowadził do domu nową żonę.

      Elizabeth miała wówczas trzynaście lat; to normalnie trudny okres, a w jej przypadku – najgorszy.

      Anita Bockner, kosmetyczka z Lick Skillet w Alabamie, była ostatnią osobą, którą dziewczynka wybrałaby sobie na macochę.

      „To twoja nowa mama, Birdie” – oznajmił ojciec pewnego dnia i więcej nie wracał do tej sprawy.

      Jakby matkę można było wymienić jak baterię.

      W niskim, białym domu, zagubionym między polami tytoniu i kukurydzy, nigdy więcej nie wspominano o mamie. Żadne jej zdjęcie nie zdobiło stołu ani gzymsu kominka, nikt nie opowiadał historyjek z jej życia, nie próbował rozgrzać serca osieroconej córki.

      Anita starała się zastąpić Elizabeth matkę, ale wszystko robiła nie tak. Od początku przypominały ogień i wodę.

      Elizabeth miała nadzieję, że czas i odległość przyniosą pewną poprawę w ich stosunkach, ale tak się nie stało. Nigdy nie zgadzały się ze sobą, chociaż ze względu na Edwarda zmuszały się do uprzejmości. Gdy rozmowa zbaczała na zbyt osobiste tory, zawsze któraś z nich zmieniała temat. Tym razem przyszła kolej na Elizabeth.

      – Słyszałam, że wiosną wybieracie się z ojcem do Kostaryki.

      – Czasami wydaje mi się, że jestem głupia. Mogłam wybrać jakąś plażę z margaritą i przystojnymi ratownikami, ale nieeeee. Zgodziłam się na wyjazd do kraju, który słynie z węży i pająków.

      – Wiele kobiet marzy o wakacjach w egzotycznym kraju u boku kochającego męża.

      – Dlatego, że część z nich nie pamięta, za co niegdyś pokochały swoich mężów. Bez tego… – Anita urwała. – Czasami trzeba dołożyć wszelkich starań, żeby pamiętać tylko dobre rzeczy.

      Elizabeth nie była pewna, czy ich wymiana zdań jest niezobowiązującą pogawędką, czy rozmową od serca. To zresztą nie miało znaczenia. Komentarze Anity wydawały się zbyt bliskie prawdy. Wystarczy, że małżeństwo Elizabeth znalazło się na rozdrożu. Nie zamierzała zadawać sobie dodatkowego bólu, przyznając się do tego przed macochą.

      – Zauważyłaś, że pada śnieg? Podwórko wygląda pięknie – powiedziała, przeglądając prawie puste pudło i szukając zapomnianych ozdób.

      – Ach, pogoda! W naszym przypadku to najbezpieczniejszy temat. Owszem, Birdie, zauważyłam, że pada śnieg. Edward zaproponował, żebyśmy wszyscy razem wybrali się dziś nad staw.

      – Myślę…

      Elizabeth nie dokończyła. Przerwał jej dzwonek u drzwi. Zerknęła na Anitę.

      – Spodziewasz się kogoś?

      Anita wzruszyła ramionami.

      – Może to Benny? Czasami, kiedy ma randkę, przywozi dostawę bladym świtem.

      – Słodki Jezu, a któż to? – dobiegł z piętra głos ojca.

      Elizabeth podeszła do drzwi i otworzyła je.

      Na progu stał Jack. Miał wymięte ubranie, był wyraźnie zmęczony i rozczochrany. Jego policzki przecinały delikatne zmarszczki, błękitne oczy ginęły w obrzmiałej twarzy.

      – Cześć, kochanie – powiedział, niewyraźnie się do niej uśmiechając. – Obudziłem o północy redaktora wiadomości, żeby dać mu taśmę. Potem całą noc spędziłem w samolocie. Wybaczysz mi?

      Elizabeth uśmiechnęła się do niego.

      – Robisz mi coś takiego w chwili, kiedy właśnie zastanawiałam się nad wymienieniem cię na nowszy model.

      Pozwoliła