– Od dwóch lat słyszę o twoim pięknym wybrzeżu, ale ilekroć do mnie dzwonisz, mówisz, że u was pada deszcz. Nawet w miesiącach letnich.
Tym razem Elizabeth naprawdę się roześmiała. Oparła się wygodnie i spojrzała na podwórko, które niegdyś wydawało jej się takie duże. W ogrodzie mamy pociemniałe łodygi błyszczały w promieniach księżyca. Słychać było szum strumienia, który płynął poniżej i o tej porze roku urastał do rozmiarów rzeczki. Gdy przyjdzie lato, będzie to zaledwie leniwa strużka, nad którą fruwają ważki.
Elizabeth przypomniała sobie dzieciństwo i chwile spędzane na podwórku. Nagle w jej pamięci ożył dzień po śmierci matki. Chwila, kiedy zrozumiała, że mama naprawdę odeszła. Na zawsze.
Chodziła wtedy jeszcze do przedszkola. Siedziała na trawie, łapała do słoika robaczki świętojańskie i słuchała odległego pomruku rozmów dorosłych. Była wiosna – kwiecień – w wieczornym powietrzu unosił się zapach jaśminu i kapryfolium, które tak uwielbiała mama. Gdy wszyscy wyszli, ojciec podszedł do niej, przykucnął i zapytał: „Chcesz dziś w nocy spać w moim pokoju, buraczku cukrowy?”.
To było wszystko, co wówczas powiedział. Ani słowem nie wspomniał o matce, o żalu czy bezbrzeżnym smutku, który miał nadejść. Tym jednym prostym zdaniem pożegnał jedno życie i powitał następne.
Elizabeth przypomniała sobie, jak mizernie wówczas wyglądał i jak ją to przeraziło. Wiedziała, co się stało, ponieważ ojciec powiedział jej wcześniej, że mama poszła do nieba, ale dopiero po tych słowach ogarnął ją strach.
Patrząc przed siebie i mając przed oczami srebrzystego ducha małej dziewczynki, która zerkała na żółtawe latarenki zamknięte w szklanym słoiku, powiedziała:
– Księżyc wygląda tak samo jak tamtej nocy.
– Jakiej nocy?
– Po pogrzebie mamy – szepnęła.
Usłyszała, że ojciec gwałtownie wciągnął powietrze w płuca. Nic dziwnego, w końcu poruszyła zakazany temat.
– Przez cały dzień bawiłam się wtedy na podwórku. Przyszli do mnie chyba wszyscy mieszkańcy hrabstwa, żeby mnie przytulić i pocałować.
Ojciec oparł duże dłonie na udach i wstał. W bladoniebieskim świetle księżyca wyglądał na szczuplejszego niż zwykle.
– Chyba pora spać.
Pochylił się i odgarnął jej z oczu kosmyk włosów. Znała ten gest równie dobrze jak własne odbicie. Po chwili pocałował ją w czoło.
– Dobranoc, Birdie.
Nie powinna nic mówić o mamie. Zawsze był to najpewniejszy sposób, żeby pozbyć się ojca. Nim zdobyła się na odwagę, by coś powiedzieć, był już przy siatkowych drzwiach.
– Nigdy nic nie mówisz na jej temat – szepnęła.
Zatrzymał się. Drzwi pisnęły. Wydawało jej się, że ojciec westchnął.
– Rzeczywiście, nie mówię.
Wiedziała, że to koniec rozmowy. Świadczył o tym głos ojca. Jak zwykle zrezygnowała z dalszych pytań, wiedząc, jak bolesne są dla niego wspomnienia o mamie.
– Dobranoc, tatusiu. Powiedz Anicie, że pogadamy jutro rano.
– Niektóre rany bywają bardzo głębokie, Birdie. – Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał tak łagodnie jak nigdy. – Lepiej, jeśli to zapamiętasz.
Potem drzwi się zamknęły, a Elizabeth została sama.
5
Dziewczyna, która z własnej woli zgodziła się opowiedzieć o wszystkim przed kamerami, nazywała się Andrea Kinnear i mieszkała z dwiema koleżankami we wzniesionym w latach trzydziestych domku z cegły opodal uniwersytetu. Z zaniedbanego podwórka wchodziło się na werandę, na której pełno było pustych skrzynek balkonowych i krzeseł. Jedyną świąteczną ozdobę stanowił kolorowy bałwanek przyklejony do szyby w oknie. Obok drzwi stała piramida z pustych puszek po piwie.
Jack zatrzymał się przy bramie.
– Zaczekajcie tutaj – powiedział do Sally i swojego kamerzysty, Kirka. – Pozwólcie, że wejdę pierwszy.
Potem zwrócił się w stronę domu. Był zdenerwowany. Nigdy wcześniej nie robił niczego takiego, nie przeprowadzał wywiadu z ofiarą poważnego przestępstwa.
Rzekomą ofiarą.
W przypadku dziennika telewizyjnego taka różnica jest niezwykle istotna. Profesjonaliści w rodzaju Dana Rathera i Boba Costasa prawdopodobnie nawet nie muszą sobie o tym przypominać.
Jack bez wątpienia wkraczał na obce terytorium, ale raczej dałby się obedrzeć ze skóry, niż pozwoliłby, żeby ta sprawa wymknęła mu się z rąk. Gdyby tylko do tego dopuścił, jakiś inny reporter błyskawicznie zająłby się wszystkim zamiast niego.
Przeszedł po porozbijanych, porośniętych mchem płytach i znalazł się na zaśmieconej werandzie. Sally i Kirk trzymali się w pewnej odległości.
Zapukał do drzwi.
Minęła długa chwila, tak długa, że zaczął się martwić, czy Andrea nie zmieniła zdania. Obejrzał się na Sally. Wzruszyła jedynie ramionami.
W końcu drzwi się otworzyły. Na progu stanęła niziutka, blada dziewczyna o marchewkowych włosach. Miała na sobie bawełnianą spódniczkę, białą bluzkę i granatowy blezer.
– Witam, panie Shore. – Odchrząknęła, potem dodała: – Jestem Andrea.
– Miło cię poznać, Andreo. Proszę, mów mi Jack. A to moja asystentka, Sally Maloney.
Sally zrobiła krok do przodu.
– Cześć, Andreo. Rozmawiałyśmy przez telefon.
– Cieszę się, że cię widzę.
Andrea cofnęła się w głąb domu.
– Proszę, wejdźcie.
Jack machnął na kamerzystę, który szybkim krokiem zbliżył się do domu.
Andrea zaprowadziła ich do małego saloniku, w którym stały stare, używane meble. Cały stół zarzucony był gazetami i kubkami po kawie. Odwróciła się do Jacka.
– Gdzie mam usiąść?
– Może na krześle przy oknie – zaproponował Kirk.
Dziewczyna usiadła, napięła wszystkie mięśnie i mocno zacisnęła dłonie.
Jack zajął miejsce naprzeciwko niej, na wyblakłej dżinsowej otomanie. Kiedy kamerzysta ustawiał sprzęt, Shore po raz tysięczny przerzucił notatki, potem odłożył je na bok.
– Zadam ci kilka bardzo osobistych pytań, ale nie będą podchwytliwe. – Zmarszczył czoło. Nagle wydała mu się taka… krucha. – Jesteś pewna, że chcesz na nie odpowiedzieć?
Wielki reporter Jack – pomyślał z drwiną. – Zaczynaj!
– To wszystko jest trochę… upokarzające.
Sally podeszła bliżej, dotknęła ramienia Jacka, a potem się odsunęła. Był to sygnał, że kamera pracuje. Jack wiedział, że może przestać kręcić, by najpierw oswoić dziewczynę z obiektywem, a potem oficjalnie zacząć wywiad, ale nie chciał przerywać rozmowy, którą już zaczęli. Wychylił się tylko do przodu i powiedział:
– Nie masz się czego wstydzić, Andreo.
Z