Przez chwilę panowała całkowita cisza, potem zaszurały czyjeś nogi i rozległ się przytłumiony głos.
Po chwili w drzwiach pojawił się ojciec. Miał na sobie flanelową koszulę w błękitną kratkę i pomięte spodnie w kolorze khaki. Jego siwe włosy fruwały dziko wokół głowy, przywodząc na myśl postać Alberta Einsteina, a promienny uśmiech był w stanie ująć za serce każdą dziewczynę.
– Buraczek cukrowy – powiedział poważnym głosem.
Jego charakterystyczna, wolna i miękka wymowa sprawiła, że słowa te brzmiały bardziej jak: „buraaaczek cukrooowy”.
– Myśleliśmy, że pojawisz się dopiero za godzinę lub dwie. Wejdź. Nie stój na chłodzie. Uściskaj staruszka.
Gdy Elizabeth przekroczyła próg i wpadła w jego objęcia, znów poczuła się jak mała dziewczynka. Otaczały go zapachy jej dzieciństwa: dym z fajki, drogi płyn po goleniu i miętowa guma do żucia.
Kiedy wyzwoliła się z ramion ojca, pogłaskał ją po twarzy. Zawsze ją dziwiło, że tak duża dłoń może być tak delikatna.
– Bardzo tęskniliśmy za tobą. – Obejrzał się przez ramię w głąb domu. – Pospiesz się, mamuniu, nasza córeczka przyjechała.
Nastąpiła natychmiastowa reakcja. Elizabeth usłyszała stukot wysokich obcasów na marmurowej podłodze. Potem poczuła zapach kwiatów, ściślej mówiąc, gardenii. Charakterystyczny zapach macochy.
Anita wybiegła zza rogu. Miała na sobie wiśniowe jedwabne spodnie, czarne buty na wyjątkowo wysokich obcasach i złocistą, elastyczną bluzeczkę z absurdalnie głębokim dekoltem. Długie, platynowe włosy tworzyły kok na czubku głowy. Gdy Anita ujrzała Elizabeth, cicho pisnęła i podbiegła niczym Bette Midler.
– Cześć, Birdie. Nie spodziewaliśmy się ciebie tak wcześnie.
Wykonała gest, jakby chciała uściskać Elizabeth, ale w ostatniej chwili zrezygnowała i zatrzymała się u boku męża.
– Miło, że przyjechałaś do domu, Birdie. Dawno cię nie było.
– Tak, dawno.
– No cóż…
Na grubo wymalowanej twarzy Anity pojawił się sztuczny uśmiech, który szybko zniknął. Zapadła niezręczna cisza, jakże częsta podczas rozmów obu pań.
– Lepiej będzie, jeśli zajrzę do jabłecznika. Tatuśku, zaprowadź Birdie do jej pokoju.
Elizabeth starała się przez cały czas uśmiechać. Jej macocha miała bardzo dużo wkurzających przyzwyczajeń, ale najgorszym z nich było to, że mówiła do swojego męża „tatuśku”.
Ojciec podniósł walizkę Elizabeth i poprowadził córkę schodami na piętro, do jej dawnego pokoju, który wyglądał tak samo jak zawsze. Jasne, cytrynowe ściany, miodowe dębowe deski na podłodze, ogromne, białe łóżko, po które ojciec pojechał aż do Memphis, biały regał na książki i biurko. Ktoś – być może Anita – zapalił tu świece; w pokoju pachniało roślinami zimozielonymi. Na ścianie nad biurkiem wciąż wisiało oprawione zdjęcie Davy’ego Jonesa z autografem. Była tam też dedykacja: „Dla Liz od zawsze kochającego Davy’ego”.
W pewne niedzielne popołudnie Elizabeth znalazła je na jakiejś prywatnej wyprzedaży w pobliżu Russellville. Przez trzy lata, to znaczy między siódmą a dziewiątą klasą, był to jej skarb. Po jakimś czasie niemal zapomniała, że dedykacja na zdjęciu wcale nie powstała z myślą o niej.
– A gdzie jest nasz złoty chłopiec? – spytał ojciec, kładąc torbę Elizabeth.
– Wpadł na trop jakiejś wielkiej afery i musiał zostać o dzień dłużej, żeby ją rozpracować. Przyjedzie jutro.
– Szkoda, że nie mógł przylecieć z tobą.
Ojciec wymówił te słowa z wyraźnym ociąganiem, jakby chciał powiedzieć coś więcej… albo mniej.
Elizabeth nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.
– Taaak.
Ojciec wyczuwał, że między nią a Jackiem dzieje się coś niedobrego. To oczywiste; zawsze potrafił przejrzeć ją na wylot. Mimo to nie naciskał. Wszystkie rodziny z Południa cechowała niezwykła dyskrecja.
– Twoja matka przygotowała dla nas grzany jabłecznik – powiedział w końcu. – Wyjdźmy na chwilę na werandę.
– Ona nie jest moją matką – odpowiedziała Elizabeth automatycznie.
Natychmiast pożałowała swoich słów.
– Przepraszam – powiedziała, bezradnie rozkładając ręce.
Mogła powiedzieć tyle innych rzeczy, przepraszać, tłumaczyć się, na przykład, przypomnieć, ile dostała w minionych latach źle dobranych swetrów, ale w ostatecznym rozrachunku zazwyczaj poprzestawali na pustych frazesach, o czym oboje z ojcem dobrze wiedzieli. Elizabeth i Anita nie przypadły sobie do gustu. Koniec, kropka. Teraz było już za późno, żeby to zmienić… albo udawać, że jest inaczej.
Ojciec ciężko westchnął, wyraźnie zawiedziony, po czym rzekł:
– Posiedź ze swoim staruszkiem na ganku. Opowiedz mi o ekscytującym życiu, jakie wiedziesz w samym sercu jankeskiej dżungli.
Tak jak tysiące razy wcześniej zeszli ramię w ramię szerokimi, krętymi, mahoniowymi schodami, minęli wejście z biało-czarną marmurową podłogą i skierowali się do kuchni, gdzie zwabił ich cynamonowy zapach gorącego jabłecznika.
Elizabeth przygotowała się na następną sztywną, niezręczną rozmowę z macochą, ale, ku jej uldze, w kuchni nikogo nie było. Na drewnianym pieńku stały dwa kubki, a między nimi srebrna cukierniczka.
– Anita zawsze pamięta, że lubisz dosładzać swój jabłecznik – zauważył ojciec.
Elizabeth przytaknęła.
– Idź na werandę, a ja wszystko przyniosę.
Gdy ojciec ruszył w stronę drzwi, Elizabeth napełniła dwa kubki i wyniosła je na werandę.
Prawdę mówiąc, wcale nie była to weranda, raczej zadaszona kwadratowa przestrzeń wykładana kamieniami. Przy białych kolumnach rosły wisteria i jaśmin, i jedno, i drugie obecnie nie miało żadnych liści. Gałęzie grube i powyginane jak ręce starca tworzyły plątaninę, która dokładnie osłaniała białe bierwiona. Teraz, w środku zimy, wyglądały dość złowieszczo, ale gdy nadejdzie wiosna i wzdłuż tych z pozoru martwych, brązowych gałęzi rozwiną się zielone liście i młode pędy, tylna weranda zamieni się w pachnącą altankę. Nieco dalej tonął w ciemności ogród matki.
Przy tylnej ścianie domu stało kilka czarnych krzeseł z kutego żelaza. Elizabeth podała ojcu jabłecznik, potem usiadła obok. Stareńkie krzesła kołysały się na biegunach do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu.
– Cieszę się, że w tym roku udało ci się przyjechać do domu.
Zaniepokoiło ją coś w sposobie, w jaki ojciec powiedział te słowa. Spojrzała na niego ostro.
– Czy wszystko w porządku? Jesteś zdrowy?
Roześmiał się serdecznie.
– Daj spokój, buraczku cukrowy, nie rób ze mnie starca. Mam jeszcze na to sporo czasu. Nic mi nie dolega. Do diabła, twoja mat… Anita i ja mamy zamiar wybrać się wiosną na spływ kajakowy w Kostaryce. Jest tam miejsce, które nazywają Cloud Mountain czy coś w tym stylu. Bardzo mnie do niego ciągnie. W przyszłym roku chcemy zwiedzić Machu Picchu. Po prostu cieszę się, że mogłaś przyjechać. To wszystko. Tęskniłem za tobą i moimi wnuczkami.
– Wydaje mi się, że zapomniałeś