…no! muszę przyznać, że troszkę to nieprzyjemniejsze, niż sądziłam. Wyobraź sobie, idąc tu, zdawało mi się, że jestem heroiną romansu. Niewielkiego. Ot – une passionette – z podłożem „rozwodowem”. A tu – mogę powiedzieć – farsa, nawet nie tragifarsa, i nie à la Dulscy. Inny genre – zupełnie. Niby jakieś wiwisekcje duchowe i w gruncie rzeczy puszczanie baniek. Tylko bez tęczowych afer. Ot… na szaro. – Ile pani ma lat? Kręcę się. Coś marmocę. Czy zauważyłaś, Helu, że kobieta zawsze się swoich lat wstydzi. Albo że ma aż tyle, albo że ma dopiero tyle… Zawsze. Dość, że i ja nie mogłam wyksztusić tej mojej trzydziestki. A przecież – właściwie o cóż mi chodziło? – Trzech księży i jeden podksiądz. – No tak, Helo – podksiądz – taki młodziutki, nawet dość naiwny – coś ze studencika. – Pochylony nad masą papierów, pisze i pisze – czasem tylko (ale bardzo rzadko) podnosi na mnie swe szafirowe, trochę smutne oczy. – I szybko, jeśli spotka się z moim wzrokiem (robię to bardzo od niechcenia i zręcznie), przenosi oczy na otwarte szeroko okno, przez które widać śliczny szmat ogrodu, z bajecznemi bukietami akacji. – Niby to śledzi wtedy muchy, tańczące w strudze zachodzącego słońca, ale ja wiem, Helu!… To biedactwo odpoczywa po „głębi moich dwóch niezmierzonych stawów”… A jakże.
Ach! Helu!.. Helu!.. Dwa dni trwają już te moje przesłuchiwania rozwodowe. Jeszcze mam przed sobą drugie dwa. – Codzień biorę inną suknię i przedstaw sobie, jak dobrze wyznawać tę naszą maksymę. – „Najuczciwsza kobieta powinna być zawsze pod bronią”.
To jest… les dessous irreprochables… Bo nie wiesz dnia, ani godziny…
Ach! Żart na stronę. Mówi się tu n. p. o tramwaju. – Wysiadasz, tramwaj rusza. Padasz. O koła zaplątuje się suknia. Jesteś wleczona kilkanaście kroków w oczach p. t. publiczności. – Pierwsza myśl – jakie mam dessous? Dopiero druga: co mi tam połamią? – Ale ta pierwsza dominanta. – A więc – jeśli koronki, batysty, tafty i t. d. mają nieposzlakowane piękno – możemy oddać się z wdziękiem i beztroską wleczeniu po szynach w oczach rozentuzjazmowanych przechodniów. Lecz jeśli nosimy podwiązki pod kolanami, o Helo!… Co za cios!… Czy taka kobieta może marzyć o wzbudzeniu idealnych uczuć – jeśli jej wielbiciel odkrył u niej podwiązki pod kolanami, lub dessous, ozdobione szydełkowym tiulikiem (!). – Powiesz – przypadek! Hm! tak – ale, Helu, my, kobiety uczciwe, możemy tylko liczyć na przypadki, pozwalające nam ujawnić, jak w błyskawicy, to, co stanowi nieskazitelność naszych przekonań…
Dziś – bez tramwaju zaszła potrzeba takiego ujawnienia nieskazitelności moich dessous i zasad. – Oto – przy przesłuchiwaniu – gdy doszliśmy do punktu owej sławnej sceny (och! znasz ją zanadto dokładnie – bo swego czasu wylewałam me łzy rzęsiste w tej sprawie na twe łono), do owej la grande scène, w czasie której mój mąż (a obecnie pan Bohusz), odpłacając mi za trochę może nieparlamentarne o nim przekonanie – pochwycił nóż do owoców i z czarującą, przyjacielską gracją ugodził mnie nim w lewą łopatkę. Była to drastyczna wymiana nienawiści dwojga płci i coś nieco ze szkoły zapaśniczej życia. Pozostała mi po tej scenie, dowodzącej, jak dalece instytucja małżeńska jest niezbędną w społeczeństwie, głęboka blizna. Ponieważ przesłuchania rozwodowe są jakby poparte metodą poglądową, areopag kapitulny zarządził wizję lokalną. Zawahałam się chwileczkę. Tyle tylko, ile było potrzeba do zamaskowania mej, w tym względzie obowiązkowej, skromności i szybkiego zbadania mych dessous. Wreszcie, rzuciwszy okiem w stronę sekretarza, który pogrążył się cały w stosie papierów, ujawniłam triumfalnie słodki, blady ton liljowych batystów, pianę walansjenek i cud moich ramion, które znasz, a które zaczynają nabierać ślicznej linji, właściwej balzakowskim kobietom. Miałam na tyle dobrego smaku, że nie konstatowałam wrażenia. Zadowolniłam się tem, że chwila ta była i stała się.
Widzisz więc, że i my, kobiety bez skazy, nie wiemy dnia, ani godziny…
Stąd przyjmij sobie tę zasadę, którą odtrącać się zdawałaś, i przy niej – trwaj!
List drugi
Piszę dziś znów, a to, że przewiduję twoje wymówki. – Piszesz mi – powiesz – bez ładu składu. Obchodzi mnie, jak się rozwodzisz, jakim porządkiem, w jakiej formie. A ty swoim zwyczajem przybierasz ton listu Bóg wie kogo i zajmujesz papier i czas tramwajami i lila kolorem twoich batystów. Wiem, wiem – byłaś i jesteś tą wzorową osóbką, która każdą chustkę od nosa z prania przegląda do światła, czy czasem nie pozostała na niej jaka plamka. Ty nigdy nie mogłaś pogodzić się ze mną, że ja miałam trochę rozwichrzone włosy i wzywałaś mnie do szanowania pozorów. Moja droga – w rzeczach zasadniczych potrafię ja te pozory uszanować. Powiedz mi, czy w ogóle pod względem tak zwanego prowadzenia się macie mi co do zarzucenia? Nie! Mogę wyzwać śmiało pod pomnik Mickiewicza (tam bowiem obecnie załatwiają się wszystkie wielkie kwestje) cały świat i żądać, aby mi dowiedziono, czy zbłądziłam (ale to naprawdę), choćby we śnie? To jest i pozostanie właśnie dumą mego życia. Jak gronostaj, tak się przenoszę przez męty i kałuże. Bez plamki – słyszysz!… Bez plamki. I jeżeli mam być szczerą, a przed tobą jestem nią, to przychodzi mi to z łatwością. Jestem bowiem kobietą bez skazy, ale i bez tego, co nazywają… temperamentem. To wszystko, co małżeństwo przedemną odsłoniło – ça ne me dit rien. Zrozumiałaś? Ty jesteś dość skryta i na moje w tym względzie pytania odpowiadałaś milczeniem i uśmiechem. Więc właściwie nie wiem, czy mnie rozumiesz, czy i dla ciebie owe chwile problematycznych cudowności są wyczekiwane, czy raczej wymijane konwencjonalną grzecznością. Dość, że ja unikam owej „plamki” wesoło i zupełnie normalnie, zwykle w ostatniej chwili przyzywając mą godność nieskalanej kobiety, jak ekran przed zbytnim żarem nadto podsycanego ogniska.
Ach! Bo tu leży to, co mi wyrzucasz często, a wierz mi, że ze zbyt wielką surowością.
Jeżeli nie aprobuję finału i nie chcę brać udziału w misterjach cudownych, o wątpliwej właściwie wartości, nie jest rzeczą konieczną, ażebym wyzbywała się przyjemności wysłuchania uwertury i właściwej treści opery. Tembardziej, że dla mego indywidualizmu te preliminarja właśnie stanowią cały bezsprzeczny urok stosunku mężczyzny z kobietą. Możesz mnie sądzić zdeprawowaną. Hm!… Moja droga – zdeprawowanie jest rzeczą względną. Dla jednych to, co niby stanowi zdrowe i normalne przebiegi miłości, jest jedynie godne miana cnoty, a wszystko inne chrzci się mianem zdeprawowania, dla drugich znowu tamto finalne jest pieśnią zwierzęcia stadnego, obwieszczającego swe zdeprawowanie, a nie mogącego już odczuć subtelnych rozkoszy ledwo dostrzegalnych drgnień bardzo uduchowionych połączeń. Ty nazwiesz mój genre flirtem, ale na Boga, skończcie już raz używania tego wyrazu, który przeciągnął nawet przez kredens i garderobę, nie licząc salonów i „buduarów” (!) kołtuńskich kokietek. Ja się upajam, a nie flirtuję. Ja biorę z życia to, co właściwie jest dla mnie upojeniem i radością. Przechodząc mimo ogrodnika, kupuję sobie bukiet anemonów, które pociągnęły mnie ku sobie intensywną barwą swych kielichów. Tak samo zbliżającego się ku mnie mężczyznę, który przynosi mi swe samcze poprostu zapędy, ja z całą umiejętnością wpędzam w rozstawione sieci i zaczynam wprowadzać w stan preliminaryj tak pięknych, jak piękną była owa barwa kwiatowych, kupionych przezemnie kielichów. Gdybym mu w jednej chwili zamknęła drogę do nadziei, mężczyzna ten cofnąłby się i ja pozostałabym sama i nudząca się. Tak, spodziewając się ciągle, jak indjanin w pióra barwne, tak on zaczyna się stroić, czy to w cudze piękno, czy rzeczywiście z głębi swej duszy wyciągać do lamusa zapchane swe piękno wewnętrzne i uroczystości duchowe.
Często zaśmiewam się w głębi mojego ja, patrząc i odczuwając, jak taki pan, zezując w stronę mej ślicznej, różowej sypialni, pochyla się ze mną moralnie nad źródłem idealnem „szczęśliwości miłosnych”. A tymczasem zdaje mi się, że słyszę, jak mówi jego wewnętrzne ja.
– Chce ci się chodzić na szczudłach? – Masz, masz, masz – odemszczę ja się za to… odemszczę… „gdy mi padniesz wreszcie w ramiona”… I czeka tej odpowiedniej chwili do zemszczenia się, wysyłając od czasu do czasu jakiejś awantgardy, które ja łaskawie przyjmuję, o ile są subtelne i dystyngowane. Lecz skoro tylko ten uśmiech ośmnastego wieku chce „schłopieć”, je tire ma révérance i już mnie niema. Jak motyl pozbieram z kwiatu