Ubiór jego zwisał w strzępach i nie sposób było rozpoznać jego pierwotnej formy.
Wydawał się mieć co najmniej sześćdziesiąt pięć lat, chociaż jego energiczna postawa wskazywała, że był młodszy od swego wyglądu, który nadało mu wieloletnie więzienie.
Entuzjastyczne przyjęcie ze strony młodzieńca sprawiło mu pewną przyjemność. Wydawało się, jakby jego zlodowaciałe serce na chwilę ogrzało się i roztajało, zetknąwszy się z tą gorącą naturą. Podziękował Edmundowi dość ciepło za serdeczność, mimo wielkiego rozczarowania, jakiego doznał, natykając się – zamiast na wrota do wolności na następną celę.
– Przekonajmy się najpierw – rzekł – czy można będzie ukryć przed naszymi dozorcami ślady tego przejścia. Nasz spokój w przyszłości zależy od tego, aby się nie domyślili, co tu się stało.
Pochylił się nad otworem, podniósł kamień z łatwością pomimo jego ciężaru i zakrył nim otwór.
– Dość nieumiejętnie wyrwałeś pan ten kamień – rzekł, kręcąc głową. – Nie miałeś narzędzi?
– A pan? – zapytał zdziwiony młodzieniec. – Pan je ma?
– Zrobiłem sobie kilka. Oprócz pilnika mam wszystkie, jakich potrzebuję – dłuto, obcęgi i lewarek.
– Ach, jakżebym chciał zobaczyć te owoce pańskiej cierpliwości i pomysłowości!
– Spójrz, oto moje dłuto.
I pokazał mu mocne i spłaszczone na końcu ostrze, oprawne w trzonek z dobrze obrobionego bukowego drzewa.
– Z czegóż pan to zrobił?
– Z żelaznego pręta, który wyjąłem z łóżka. Tym narzędziem wykopałem sobie całą tę drogę aż do ciebie: ma ona pięćdziesiąt stóp długości.
– Pięćdziesiąt stóp? – wykrzyknął Dantès niemal z przestrachem.
– Nie mów tak głośno, młodzieńcze, mów ciszej. Często się zdarza, że dozorcy podsłuchują pod drzwiami.
– Wiedzą, że jestem sam.
– To nie ma znaczenia.
– Powiadasz pan zatem, żeś pięćdziesiąt stóp przekopał do tego miejsca?
– Tak, tyle mniej więcej wynosi odległość między naszymi celami; tyle tylko, że źle obliczyłem krzywą, z braku właściwych narzędzi geometrycznych; zamiast czterdziestu stóp krzywizny wyszło mi pięćdziesiąt. Myślałem, że dojdę, jak ci to już mówiłem, do zewnętrznego muru zamku, że go przebiję i skoczę do morza. Kopałem wzdłuż korytarza, do którego przylega twoja cela, zamiast podkopywać się pod nim; pracowałem na próżno, bo ten korytarz wychodzi na dziedziniec pełen żołnierzy.
– To prawda, ale moja cela dotyka korytarza tylko jednym bokiem, a ścian mam cztery.
– Tak, masz słuszność, ale jedną ścianę stanowi skała; dziesięciu górników zaopatrzonych we wszystkie potrzebne narzędzia potrzebowałoby dziesięciu lat, aby tę skałę przebić. Ta zaś na pewno przylega do fundamentów pod mieszkaniem komendanta – dotarlibyśmy do piwnic, które naturalnie są zamykane na klucz i tak zostalibyśmy schwytani. A ta ściana sąsiaduje… poczekajże, z czym sąsiaduje?…
Była to właśnie ściana z okienkiem, przez które dochodziło światło dnia. Okienko to zwężało się coraz bardziej, aż do otworu zewnętrznego, który był tak mały, że dziecko by się tamtędy nie przecisnęło; prócz tego zaopatrzone było w trzy rzędy żelaznych krat, które sprawiały, że najbardziej podejrzliwy dozorca nie musiał się obawiać ucieczki swego więźnia.
Zadając to pytanie, nieznajomy pociągnął jednocześnie pod okienko stół.
– Stań na stole – rzekł do Dantèsa.
Dantès usłuchał, wszedł na stół, a domyślając się zamiarów towarzysza, oparł się plecami o ścianę i nadstawił mu obie ręce.
Więzień nr 27 wskoczył na stół ze zręcznością, której trudno byłoby się spodziewać po człowieku w tak podeszłym wieku – zwinnie jak kot lub jaszczurka; potem ze stołu na ręce Dantèsa, w końcu z rąk na ramiona. I zgięty w pół, bo sklepienie celi nie pozwalało mu się wyprostować, wysunął głowę pomiędzy kratami z pierwszego szeregu i spojrzał w dół.
Po chwili cofnął szybko głowę.
– Oho! – rzekł – domyślałem się tego.
I zsunął się z ramion Dantèsa na stół, ze stołu skoczył na ziemię.
– Czegoś się pan spodziewał? – zapytał młodzieniec z niepokojem, zeskakując ze stołu.
Stary więzień zamyślił się.
– Tak – rzekł. – Tak jest; czwarta ściana twojej celi wychodzi na zewnętrzną galerię, jest to coś w rodzaju krużganka, po którym przechodzą patrole i gdzie czuwają strażnicy.
– Jesteś pan tego pewien?
– Widziałem czako żołnierza i lufę karabinu; dlatego się tak prędko cofnąłem, żeby mnie czasem nie dojrzał.
– I cóż? – zapytał Dantès.
– Widzisz więc, że niemożliwe jest uciec z twojej celi.
– A więc? – powtórzył pytającym tonem młodzieniec.
– A więc – rzekł starzec – niech się dzieje wola Boża.
I na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiej rezygnacji.
Dantès spojrzał po części ze zdziwieniem, po części z głębokim podziwem na tego człowieka, co z tak filozoficznym spokojem żegnał nadzieje żywione od tylu lat.
– A teraz, czy powiesz mi pan, kim jesteś? – zapytał Dantès.
– Czemuż nie, jeśli interesuje cię to teraz, gdy ci już na nic nie mogę się przydać.
– Możesz mnie pan pocieszać i podtrzymywać na duchu, bo wydajesz się przewyższać wszystkich siłą woli.
Ksiądz uśmiechnął się smutno.
– Nazywam się Faria, jestem księdzem; przebywam od roku 1811, jak to już wiesz, w zamku If, ale wcześniej siedziałem także trzy lata w twierdzy Fenestrelle. W 1811 roku przeniesiono mnie z Piemontu do Francji. Wtedy to dowiedziałem się, że los, który zdawał się w tym czasie ulegać całkowicie woli Napoleona, dał mu syna, i że syn ten już w kolebce mianowany został królem rzymskim. Nigdy bym wtedy nie przypuścił tego, co przed chwilą mi powiedziałeś, że kolos w cztery lata później zostanie obalony. Któż teraz panuje we Francji? Czy Napoleon II?
– Nie, Ludwik XVIII.
– Ludwik XVIII, brat Ludwika XVI? Wyroki boskie są dziwne i tajemnicze! Jaki był zamiar Opatrzności w poniżeniu tego, którego sama wyniosła i w wywyższeniu drugiego, którego strąciła?
Dantès pochłaniał wzrokiem tego niezwykłego człowieka, który, aby zająć się losami świata, zdawał się zapominać na chwilę o własnym losie.
– Tak, tak – mówił dalej ksiądz. – To zupełnie to samo, co w Anglii. Po Karolu I Cromwell, po Cromwellu Karol II, może po Jakubie II będzie jakiś zięć, krewniak, książę Orański; stathouder, który sam