Opowiadanie Króla Wysp Hebanowych
Opowiadanie Króla Wysp Hebanowych – druga połowa baśni, rozpoczętej w opowiadaniu Rybak i geniusz. [przypis edytorski]
Oto jest bajka, w której Król Wysp Hebanowych opowiedział sułtanowi historię swego życia.
– Ojciec mój nazywał się Machmud i był królem tego państwa, które jest znane pod nazwą Ziemi Wysp Hebanowych. Nazwa ta pochodzi od czterech wzgórz, porosłych drzewami hebanowymi. Wzgórza te za bardzo dawnych czasów były wyspami. Lecz na ziemi z biegiem czasu wszystko się zmienia: rzeki wysychają i na ich miejscu zjawiają się jary1 lub doliny, wyspy zaś urastają we wzgórza. Tak się stało z owymi czterema wyspami – przemieniły się we wzgórza, ale kraj pomiędzy tymi wzgórzami zachował dawną nazwę Ziemi Wysp Hebanowych.
Stolica mego ojca Machmuda znajdowała się w samym środku czarno-złotego jeziora, tam, gdzie teraz kwitną cztery lilie czterech kolorów.
– Królu! – zawołał sułtan. – Początek twego opowiadania jest tak dziwaczny i ciekawy, że serce bije mi mocniej, a twarz cała płonie ogniem od natężonego słuchania. Zaledwo zdołałem przyzwyczaić się do myśli, że jesteś do połowy człowiekiem, od połowy zaś czarnym marmurem, a już muszę się pogodzić z inną myślą: że w samym środku jeziora, gdzie kwitną cztery lilie, znajdowała się stolica twego ojca! Jakimże sposobem ojciec twój Machmud potrafił na jeziorze zbudować stolicę? I czemu po zniknięciu owej stolicy zostały cztery lilie czterech kolorów?
– Sułtanie! – rzekł król Wysp Hebanowych. – Początek mego opowiadania pełen będzie dziwów i cudów niezrozumiałych, lecz przy końcu wszystkie te dziwy i cuda wyjaśnią się i wytłumaczą. Nie mogę dla zaspokojenia twej ciekawości zacząć opowiadania od końca, bo powstałby taki zamęt i taka plątanina, że nic byś nie zrozumiał. Muszę opowiadać po kolei i w takim porządku, w jakim zdarzenia po sobie następowały.
Toteż nie przerywaj mi mojej opowieści i bądź cierpliwym słuchaczem.
Ojciec mój umarł w siedmdziesiątym roku życia. W trzy dni po jego śmierci objąłem tron i postanowiłem się ożenić.
Wybrałem na żonę jedną z moich dalekich kuzynek. Nazywała się Chryzeida. Była piękna, ale dziwnie małomówna i tajemnicza.
Przez lat pięć żyliśmy w zgodzie i w miłości.
Po upływie lat pięciu Chryzeida zaczęła stronić ode mnie i okazywać brak miłości. Zasmuciłem się bardzo, ale cierpiałem w milczeniu, nie robiąc jej żadnych uwag ani wyrzutów.
Pewnego razu Chryzeida wyszła za miasto na przechadzkę, ja zaś zostałem w pałacu. Dzień był duszny i upalny.
Znużony upałem, położyłem się na otomanie2. Dwie niewolnice, stanąwszy po obu stronach otomany, poruszały z lekka złotymi wachlarzami, aby mi ochłodzić spocone skronie. Miarowy ruch i chłodny powiew wachlarzy kołysał mnie do snu. Przymknąłem oczy, aby sen przyśpieszyć, gdy nagle usłyszałem rozmowę dwóch niewolnic. Myślały, że już zasnąłem i nie słyszę ich rozmowy.
Przymknąłem więc oczy jeszcze mocniej i leżałem bez ruchu, udając śpiącego.
– Nie rozumiem – rzekła pierwsza niewolnica – czemu Chryzeida nie kocha naszego króla. Pięć lat minęło od czasu jak się pobrali, a król zawsze jest dla niej pełen miłości i dobroci.
– Żal mi naszego króla! – rzekła druga niewolnica. – Wziął za żonę czarownicę, bo jestem pewna, że Chryzeida jest czarownicą. Król się nawet nie domyśla, że Chryzeida co noc wychodzi cichaczem z pałacu, ażeby się spotkać z pewnym potworem, którego czci i uwielbia.
– Jakżeby król mógł się tego domyśleć? – zawołała pierwsza niewolnica. – Przecież Chryzeida daje mu wieczorem do picia krople czarodziejskie, które pogrążają króla w śnie kamiennym na całą noc. Król śpi snem zaklętym, a nad ranem Chryzeida budzi go uderzeniem róży błękitnej, bo zapach tej róży ma taką właściwość, że usuwa wszelką senność, owymi kroplami wywołaną.
– Czemuż król się zgadza na zażywanie tych kropli? – spytała druga niewolnica.
– Król nic nie wie o tym, że ich zażywa – odpowiedziała pierwsza. – Ma on zwyczaj pić na noc szklankę wody. Chryzeida korzysta z tego zwyczaju króla i potajemnie wlewa do wody kilka kropel czarodziejskich. Król natychmiast zasypia, a Chryzeida wychodzi z pałacu do ogrodu, gdzie na nią czeka potworny Murzyn. Murzyn ten lubi, aby go czczono jak bożka. Chryzeida od dawna czci Murzyna i chce podobno zmusić naszego króla, aby też go czcił jak bożka. Jestem jednak pewna, że król się nigdy na to nie zgodzi.
Mówiąc to, niewolnica wachlowała moje skronie złotym wachlarzem.
Rozmowa niewolnic wprawiła mnie w takie zdziwienie, żem o mało nie porwał się z otomany na równe nogi.
Powstrzymałem się jednak i udałem, że się powoli budzę ze snu. Przetarłem oczy, ziewnąłem i wstałem. Niewolnice przestały mnie wachlować i skłoniwszy się, wyszły z pokoju.
Chryzeida wieczorem wróciła z przechadzki do pałacu. Była uśmiechnięta, ale małomówna.
– Jestem zmęczona przechadzką – rzekła, nie patrząc mi w oczy. – Noc się już zbliża. Trzeba się do snu ułożyć. Przygotowałam już dla ciebie szklankę wody, bo wiem, że, jako dobra żona, powinnam dogodzić twoim upodobaniom i obyczajom.
I z uśmiechem podała mi szklankę wody.
Wziąłem szklankę do ręki i udając, że piję, wylałem wodę za okno tak, że Chryzeida nie zauważyła mego ruchu.
Natychmiast położyłem się do łóżka i przymknąłem oczy, udając sen kamienny.
Noc już zapadła i w pokoju zapanowała ciemność zupełna.
– Czy śpisz, mój drogi mężu? – zapytała Chryzeida.
Nie odpowiedziałem na to obłudne pytanie.
Chryzeida, przekonana, że mnie zmorzył sen zaklęty, zawołała radośnie:
– Śpij, śpij, śpij, dopóki w twarz cię nie uderzę różą błękitną! Nadeszła noc, pełna czarów. Muszę przywdziać strój najpiękniejszy, aby się podobać temu, kogo czczę i uwielbiam.
Wyciągnęła potem dłonie ku lampom, zawieszonym na ścianach i szepnęła:
– Zapłońcie, lampy, zapłońcie.
Wszystkie lampy zapłonęły nagle światłem złocisto-zielonym. W tym złocisto-zielonym świetle ujrzałem Chryzeidę uśmiechniętą i straszną. Nie wątpiłem, że jest czarownicą. Nie tylko lampy, ale wszystkie przedmioty w pokoju były posłuszne jej rozkazom. Stała wyprostowana, z rękami wyciągniętymi przed siebie. Oczy jej powiększyły się, nozdrza rozszerzyły, a na ustach trwał uśmiech tajemniczy, cudowny, lecz groźny.
Spojrzała na zwierciadło, stojące na drugim końcu pokoju i rzekła:
– Pójdź do mnie, zwierciadło, pójdź do mnie!
Natychmiast zwierciadło poruszyło się niby żywe i przesunąwszy się szybko po podłodze, stanęło naprzeciw Chryzeidy!
Chryzeida przejrzała się w zwierciadle i zawołała:
– Pójdź do mnie, suknio złocista, pójdź do mnie!
Szafa, w której zamknięta była suknia Chryzeidy, sama rozwarła się na oścież. Złocista suknia wyskoczyła z szafy, podbiegła do Chryzeidy i przystroiła ją w swe fałdy bogate.
Wówczas Chryzeida zawołała znowu:
– Pójdźcie do mnie, wierne moje klejnoty, pójdźcie do mnie!
Na te słowa otworzyły się wszystkie szuflady i szkatułki. Na własne oczy widziałem, jak ze szkatułek i szuflad wyfrunęły pierścienie, naszyjniki i bransolety. Fruwając w powietrzu, napełniły cały pokój, niby owady złote, i z brzękiem uderzały o siebie nawzajem. Potem skierowały swój lot ku Chryzeidzie, wtłaczając się na jej szyję, na ręce i na palce. W jednej chwili Chryzeida została suto przybrana w pierścienie, bransolety i naszyjniki.
Raz jeszcze przejrzała się w zwierciedle i uczyniła