Mała lampka dogasała prawie, uczepiona u pochyłej ściany.
Po kątach czerniały jakieś niewyraźne masy, zaledwie tuż pod lampką można było rozróżnić kuferek zielony i poręcz łóżka bielejącą równą, wąską linią w przestrzeni.
Trup tonął już zupełnie w cieniu, ledwie tylko biel poduszki znaczyła się z czarną plamą twarzy, ciało wyschłe i płaskie ginęło prawie pod cienką warstwą kołdry.
Maciek przeciągnął się raz i drugi, ziewnął i do ziemi przypadłszy, kawałek ścierki pod głowę wetknął i zasnąć usiłował.
Mimo woli przecież coś go w stronę trupa ciągnęło. Głowę ku ścianie zwracał, na próżno! Ot – prost – jakby mu oczy do łóżka przyśrubował.
Czarna masa twarzy na bieli poduszki tyranizowała go po prostu. Wciąż ślepie w nią wlepiał, jakby chłonąc w siebie jej wymiar. A przecież znał dobrze tę wywiędłą głowę, pokrytą resztą ciemnoblond włosów, po których siwe przewijały się już kosmyki. Często tulił swe wargi do tych ust zbielałych, których kąciki mocno ku dołowi się obciągały i w ramę zmarszczek ujęte, jakby pieszczoty szukały miłosnej. Bo Maćkowa, choć już koło pięćdziesiątki jej było, wieczny niepokój w sobie miała. Ludzie się z niej śmieli, że się wciąż za chłopami ogląda a łasi. Ona chustkę na bok przekrzywiała i oczy lubieżnie mrużyła, a ręce przed siebie wyciągała. Wreszcie drugiego męża, smarkacza niewyrosłego, znalazła i do niego przylgnęła. Maciek, próżniak i chytry wyrostek, chętnie do baby w pryjmaki1 poszedł. Robić bo co na świecie bardzo nie miał. Nijakiej profesji się nie chycił2, a spódnic się tylko czepiał i za tęgą łydką oglądał. Baba podobno miała grosze, a korale jej słynne były na całej ulicy. Wprędce Maćkowi miejsce stróża w niewielkiej kamienicy koło Panny Marii Śnieżnej3 wyszperała. Dzieci swych się po prostu zaparła i jeno4 w młodego męża się cała wlepiła. Maciek pieścić się pozwalał, czasem, wódki albo likieru podpiwszy, na karesy5 odpowiadał.
W smrodliwej stancyjce długo w noc ogarek majaczył. U schyłku kobiecości, żądzę silnie drgającą podniecając dotknięciem do nagiej piersi młodego męża, tłumiony okrzyk tryumfu wyrzucała z siebie Maćkowa, zaślepiona jedynie w swojej namiętności, która ją wreszcie bezsilną na łoże zwaliła. I jeszcze ze śmiercią walcząc, ku ręce męża kościste palce ściągała, aby się jego młodym ciałem napaść, jak zwierzę wiecznie żeru szukające, nawet w tej chwili, gdy się samo w padlinę przemienia…
Wreszcie sił jej nie stało. Oczy szeroko rozwarła i pozostała tak, sztywna, nieruchoma, jakby w oczekiwaniu jeszcze na dreszcz miłosny, który przez lat tyle jej siwy włos rozwiewał i spracowane plecy w kłąbek6 wyginał…
Maciek wciąż przy ziemi leżał, czekając na świt, który opornie i leniwo do jamy mieszkania się wkradał. Stancja nie miała okna i tylko przez szczeliny źle dochodzących drzwi krajały się jaśniejsze pasemka proste i ginące pod zawiasami. Kogut zamknięty w kojcu zapiał nagle przeciągłym, ochrypłym głosem. Z drugiego dziedzińca odezwało się stłumione pianie jakby echo zdławione.
Kontury łóżka i leżącego na nim trupa zaczęły zaznaczać się powoli szarawymi, niepewnymi liniami. Ciemna plama twarzy żółkła i zdawała się zlewać z bielą poduszki. Czarne, szeroko rozwarte źrenice nieboszczki spoglądały z natężeniem w przestrzeń spod kosmyków włosów, które aż na policzki spadały. Nad nią w kącie ściany majaczył obraz święty i sucha palma zatknięta za ramy.
Lampka dogasała powoli i tylko jeszcze knot się czerwonawo węglił jak słabiuchna iskierka w cieniu tlejąca.
Chrapliwy głos koguta znów przeciął powietrze.
Maciek poruszył się niecierpliwie.
Wstać trzeba, nie ma co! To mus. Dać znać dzieciom: żonatemu Florkowi, jego babie pyskaczce, Józikowi, co terminuje7 u Żaka. Niech się pogrzebem zajmą sami. To nie jego rzecz… Dzieci powinny matce pochówek sprawić, on – był jeno na przyprzążkę8 jako „ślubny” – ale zawsze obcy. Wedle9 grobu to już dzieci. Florek, jego baba, Józik, ot i tyle! Co do Julki, tej małpy spod Zamkowej Bramy, to chyba znać jej nie ma co dawać. Taka tam, to wiadomo, wszystkiego się wyzbyła to i dziecińskiego10 przywiązania także…
Wreszcie, niech robią co chcą!
Ich matka, ich trup…
Powoli z ziemi się dźwignął i oczy przetarł.
Niesilny11 wzrostem i barami, ale dość obsadny12 i dobrze odżywiony. Baba pasła go niezgorzej, dobre mu kąski z misy wybierając. Na jego ciemnym fartuchu włóczył się jeszcze pęk siwych włosów nieboszczki o guzik kamizelki zaczepiony. Gdy się pochylił nad umierającą, ona w przedśmiertelnym kurczu jeszcze głową się doń tuliła. Gdy zastygła, on podniósł się powoli i szarpnąwszy silnie, kosmyk włosów oderwał. Czepiała się go jeszcze po śmierci. Taką już miała moc w kochaniu.
Obejrzał się po izbie, jakby w szarocie czegoś dopatrzeć się pragnął, wreszcie do kuferka postąpił, ale zaraz się cofnął.
A niech się dzielą jak chcą! On tam się żreć z nimi nie będzie.
Lekki uśmiech wykrzywił mu twarz od bezsenności pobladłą, po piersiach się pomacał z zadowoleniem, potem na nieboszczkę raz jeszcze spojrzał:
– Ano biedne babsko! – wyszeptał.
Po chwili dodał:
– I uczciwe!
Ku drzwiom postąpił i silnie nimi szarpnął.
Cały snop szarego blasku wpadł nagle do jamy mieszkalnej i tryumfalnie cisnął się na łóżko, oblewając trupa, który w jasności tej zaciemniał brutalnie jak podłużna już gnijąca masa.
––
Baba Florka, pyskaczka na całym przedmieściu znana, pierwsza do izby wpadła, zdyszana i spocona.
– Skapiała13 ot tak w nocy, jak nie przymierzając bydlątko jakie. Ni to gromnicy, ni to poświęcenia wody, ni to litanii koło łóżka. Ino14 się tego wagabundy15 czepiła, to i duszę zatraciła.
Do łóżka dostąpiła ostrożnie, jakby bojąc się, aby w trupie jeszcze resztka życia się nie kołatała.
– Jak to leży!… – podjęła znowu. – Nie jak umarła, ino jak grzesznica. Koszula rozchamrana16, włosy poczochrane, czysto17 jakby się spod Zamku oberwała!…
Nie poprawiła wszakże nieładu w ubraniu zmarłej, nie dowierzając jeszcze spokojowi śmierci.
– Takich to nie wiedzieć18, co prawda, co skłamanie, jeszcze zębami za rękę przycapnie, to palec odkąsi19…
Po izbie się obejrzała, jakby chcąc obliczyć i wchłonąć w siebie pozostałą spuściznę.
Kuferek ciągnął jej oczy w magnetyczny sposób.
– Pewnikiem20 tam są korale – mruknęła, suche palce krogulczo zaginając.
Lecz jasna smuga światła w otwartych drzwiach się rozkładająca, zaciemniła się na chwilę. Mały chłopak w obszarpanej kurtce wpadł pchnięty silną ręką czerwonej i tłustej kobiety.
– Idźże cholero, do tej biednej matuli, co cię nawet przy skonie21