Wawrzon! a wstań ino1, to nachlałeś się i będziesz się wylegiwać kiej2 dziedzic, a ja sobie rady dać nie mogę. Rafał przecież zaraz mają przyjechać, ino go patrzeć, no!
Zaczęła energicznie potrząsać mężem leżącym w kącie izby na kupie słomy powyrzucanej z łóżek.
– Kobito, mówię ci, odyńdź3 – mruknął Wawrzon gniewnie i odwrócił się twarzą do ściany.
– Trza4 wszystko powynosić przed dom, to przecież później będzie lepiej pakować na wóz. Zboże jeszcze nie zesute5 do worka, kartofle trzeba znieść ze stodółki, laboga! tyle roboty, a mnie już kulasy6 odpadają, a tu chłop, coby pomagać, to se śpi. Wawrzon – zawołała ze złością, przyskakując do niego – jak nie wstaniesz, to cię tak ździele, że obaczysz!
– Kobito, mówię po dobremu: odyńdź – odrzekł miękko, położył się na brzuchu, głowę wsadził w słomę i tak leżał nieruchomie7, nie zważając na krzyki i lamentowania żony.
– O bidna ja sirota, bidna! To tyle dobroci użyłam za chłopem, tyle, że teraz trza się wynosić na kumorne8 kiej dziadaki9 jakie, w taki czas, co i psa wygnać szkoda! Gospodarska córka pójdzie do ludzi, na wyrobek10, kiej jaki łachmytek abo obieżyświat! – narzekała Wawrzonowa, zdejmując obrazy ze ścian, okrywała je zapaskami11 i wynosiła przed dom pod okap. Przystawała przed progiem i patrzyła na lśniącą, rozmokniętą drogę biegnącą wskroś świeżej poręby, rozciągającej się szeroko dookoła chałupy, zarzuconej kupami gałęzi i stosami pościnanego drzewa. Wyglądała, czy nie jedzie Rafał, który miał przewieźć ich ruchomości do wsi, ale nic nie było widać na drodze prócz mgieł sinych, wiszących nisko, i wielkich kałuż wody. Drobny, przenikający zimnem deszcz padał bezustannie. Westchnęła ciężko, utarła nos z hałasem, żałośliwym wzrokiem powiodła po chałupie, z której się musieli wyprowadzić, i poszła na drugą stronę do krowy, stojącej na środku, bo już żłób i drabina były wyniesione przed dom, gdzie już stała żółta w kwiaty pąsowe serwantka12 oszklona, z wymalowanymi na niebiesko półkami, i krzesełka drewniane, ławki, stolik, na którym stała pasyjka13 czarna, opleciona w różaniec – wiaderka, worki z kartoflami, pęki siana, przewiązane trokiem14, łóżka dwa, półki i masa różnych rupieci zwalonych bezładnie na kupę. Wielka, w czarne łaty maciora leżała na ziemi, uwiązana za nogę do młodego dąbka, rosnącego wprost okna; stękała ciężko, bo ją ssały i tłukły łbami prosięta różowe.
– Siwula! o siwula! – szeptała Wawrzonowa, głaszcząc pieszczotliwie krowę po obwiśniętym gardle.
Siwula wyciągnęła łeb i szerokim, ostrym językiem lizała ją po obnażonych do ramion rękach. Wawrzonowej łzy zaćmiły oczy, oderwała się od krowy i poszła do sieni.
– Kucusie, kucu, kucu! – zaczęła zwoływać kury siedzące rzędem na płocie.
Sypnęła im garść ziarna na przynętę, a potem łapała, związywała im skrzydła i układała w wielkiej kobiałce. Znowu wyjrzała na świat. Ścieżką od wsi dalekiej, którą widać było zaledwie przez mgły i zadeszczony świat, za porębą szła dziewczyna jakaś.
– Marysia! a spiesz no się! – krzyknęła, wygrażając biegnącej ręką.
Marysia, boso, w zapasce na głowie, że tylko było widać kawałek zesiniałej od zimna twarzy, przybiegła i spod fartucha wyjęła flaszkę z wódką, trzy rządki bułek i kawał czerwonej kiełbasy.
– Gdzieś siedziała tak długo? Po chałupach się włóczyłaś, co?
– A juści15, długo, a juści! po chałupach! Taki śtuk16 drogi, że zgoniłam się kiej pies, a matula mówią, że długo! Trza było samy iść abo niechby ociec poszli – odpowiadała żałośliwie dziewczyna, trąc nogę o nogę i chuchając w posiniałe ręce.
– Hale! będziesz mi się tu odszczekiwać, ty kołtunie jeden – grzmotnęła ją pięścią w plecy.
Marysia przykucnęła przed kominem, w którym tliły się resztki ognia, i zaczęła płakać, rozgrzewając sobie ręce nad węglami, a Wawrzonowa wynosiła resztę sprzętów, patrzyła na drogę wciąż pustą, trzaskała drzwiami, to znowu kopnęła ze złością starego, podobnego do wilka, burego psa, który obwąchiwał wszystkie kąty i ze spuszczonym ogonem, osowiały łaził po izbie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
Cisza zapanowała w izbie, tylko w szybki bębnił deszcz i z poręby dochodziły słabe odgłosy siekier rąbiących drzewo. Mętny, szarożółty zmrok zalewał izbę ogołoconą ze sprzętów, zlewał się z czarnym, okopconym sufitem; poszarzały jeszcze bardziej odrapane z wapna ściany.
Porozlewana woda tworzyła na gliniastym toku17, położonym w miejsce podłogi, śliskie, grzęskie błoto, w którym dwie kaczki bobrowały18 dziobami, szukając pożywienia. Przez wybite szybki małego w szczycie okna wpadał wiatr razem z deszczem, szeleścił, zamiatał słomę porozrzucaną i trząsł zwieszającymi się od sufitu pasami czerwonego papieru, wystrzyżonego w kółka i ząbki, jakie ubierały belki.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.