Tom II
I. Pamiętnik starego subiekta
Sytuacja polityczna jest tak niepewna, że wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby około grudnia wybuchła wojna.
Ludziom ciągle się zdaje, że wojna może być tylko na wiosnę; widać zapomnieli, że wojny: pruska i francuska, rozpoczynały się w lecie1. Nie rozumiem zaś, skąd wyrósł przesąd przeciw kampaniom zimowym?… W zimie stodoły są pełne, a droga jak mur; tymczasem na wiosnę u chłopa jest przednówek, a drogi jak ciasto; przejedzie bateria i możesz się w tym miejscu kąpać.
Lecz z drugiej strony – zimowe noce, które ciągną się po kilkanaście godzin, potrzeba ciepłej odzieży i mieszkań dla wojska, tyfus… Doprawdy, nieraz dziękuję Bogu, że mnie nie stworzył Moltkem2; on musi kręcić głową, nieborak!…
Austriacy, a raczej Węgrzy już na dobre wleźli do Bośni i Hercegowiny, gdzie ich bardzo niegościnnie przyjmują. Znalazł się nawet jakiś Hadżi Loja3, podobno znakomity partyzant, który im napędza dużo zgryzot. Szkoda mi węgierskiej piechoty, ale też i dzisiejsi Węgrzy diabła warci. Kiedy ich w 49 roku dusił szwarcgelber4, krzyczeli: każdy naród ma prawo bronić swojej wolności!… A dziś co?… Sami pchają się do Bośni, gdzie ich nie wołano, a broniących się Bośniaków nazywają złodziejami i rozbójnikami.
Dalibóg coraz mniej rozumiem politykę! I kto wie, czy Stach Wokulski nie ma racji, że przestał się nią zajmować (jeżeli przestał?…).
Ale co ja rozprawiam o polityce, skoro w moim własnym życiu zaszła ogromna zmiana. Kto by uwierzył, że już od tygodnia nie zajmuję się sklepem; tymczasowo, rozumie się, bo inaczej chyba oszalałbym z nudów.
Rzecz jest taka. Pisze do mnie Stach z Paryża (prosił mnie o to samo przed wyjazdem), ażebym się zaopiekował kamienicą, którą kupił od Łęckich. „Nie miała baba kłopotu!…”, myślę, ale cóż robić?… Zdałem sklep Lisieckiemu i Szlangbaumowi, a sam – jazda w Aleje Jerozolimskie na zwiady.
Przed wyjściem pytam Klejna, który mieszka w Stachowej kamienicy, aby mi powiedział, jak tam idzie. Zamiast odpowiedzieć, wziął się za głowę.
– Jest tam jaki rządca?
– Jest – mówi Klejn krzywiąc się. – Mieszka na trzecim piętrze od frontu.
– Dosyć!… – mówię – dosyć, panie Klejn!… – (Nie lubię bowiem słuchać cudzych opinii pierwej, nim zobaczę na własne oczy. Zresztą Klejn, chłopak młody, łatwo mógłby wpaść w zarozumiałość pomiarkowawszy, że starsi zapytują go o informacje.)
Ha! trudno… Posyłam tedy do odprasowania mój kapelusz, płacę dwa złote, na wszelki wypadek biorę do kieszeni krócicę5 i maszeruję gdzieś aż za kościół Aleksandra6.
Patrzę: dom żółty o trzech piętrach, numer ten sam, ba!… nawet już na tabliczce znajduję nazwisko Stanisława Wokulskiego… (Widocznie kazał ją przybić stary Szlangbaum.)
Wchodzę na podwórko… oj! niedobrze… Pachnie bestia jak apteka. Śmietnik naładowany do wysokości pierwszego piętra, wszystkimi zaś rynsztokami płyną mydliny. Dopiero teraz spostrzegłem, że na parterze w dziedzińcu znajduje się „Pralnia paryska”, z dziewuchami jak dwugarbne wielbłądy. To dodało mi otuchy.
Wołam tedy: „Stróż!…” Przez chwilę nie widać nikogo, nareszcie pokazuje się baba tłusta i tak zasmolona, że nie mogę pojąć, jakim sposobem podobna ilość brudu mieści się w sąsiedztwie pralni, i do tego paryskiej.
– Gdzie stróż? – pytam dotykając ręką kapelusza.
– A czego to?… – odwarknęła baba.
– Przychodzę w imieniu właściciela domu.
– Stróż siedzi w kozie – mówi baba.
– Za cóż to?
– O!… ciekawy pan!… – wrzasnęła. – Za to, że mu gospodarz pensji nie płaci.
Ładnych rzeczy dowiaduję się na wstępie!
Naturalnie poszedłem od stróża do rządcy, na trzecie piętro. Już na drugim piętrze słyszę krzyk dzieci, jakieś trzaskanie i głos kobiety wołającej:
– A gałgany!… a nicponie!… a masz!… a masz!…
Drzwi otwarte, we drzwiach jakaś jejmość w nieco białym kaftaniku wali troje dzieci rzemieniem aż świszcze.
– Przepraszam – mówię – czy nie przeszkadzam?…
Na mój widok dzieci rozpierzchły się w głąb mieszkania, a jejmość w kaftaniku chowając za siebie rzemień zapytała zmieszana:
– Czy nie pan gospodarz?…
– Nie gospodarz, ale… przychodzę w jego imieniu do szanownego małżonka pani… Jestem Rzecki…
Jejmość chwilę przypatrywała mi się z niedowierzaniem, nareszcie rzekła:
– Wicek, biegnij do składu po ojca… A pan może pozwoli do saloniku…
Między mną i drzwiami wyrwał się obdarty chłopak i dopadłszy do schodów począł zjeżdżać na poręczy na dół. Ja zaś, zażenowany, wszedłem do saloniku, którego główną ozdobę stanowiła kanapa z wyłażącym na środku włosieniem.
– Oto los rządcy – odezwała się pani wskazując mi nie mniej obdarte krzesło. – Mój mąż służy niby to bogatym panom, a gdyby nie chodził do składu węgli i nie przepisywał u adwokatów, nie mielibyśmy co włożyć w usta. – Oto nasze mieszkanie, niech pan spojrzy – mówiła – za trzy ciupy dopłacamy sto osiemdziesiąt rubli rocznie…
Nagle od strony kuchni doleciało nas niepokojące syczenie. Jejmość w kaftaniku wybiegła szepcząc po drodze:
– Kaziu! idź do sali i uważaj na tego pana…
Istotnie, weszła do pokoju dziewczynka bardzo mizerna, w brązowej sukience i brudnych pończoszkach. Usiadła na krześle przy drzwiach i wpatrywała się we mnie wzrokiem o tyle podejrzliwym, o ile smutnym. Nigdy bym doprawdy nie sądził, że na stare lata wezmą mnie za złodzieja…
Siedzieliśmy tak z pięć minut milcząc i obserwując się wzajemnie, gdy nagle rozległ się krzyk i łoskot na schodach i w tej chwili wbiegł z sieni ów obdarty chłopak, zwany Wickiem, za którym ktoś gniewnie wołał:
– A szelmo!… dam ja ci…
Odgadłem, że Wicek musi mieć żywy temperament i że ten, kto mu wymyśla, jest jego ojcem.Jakoż istotnie, ukazał się sam pan rządca w poplamionym surducie i spodniach u dołu oberwanych. Miał przy tym gęsty, szpakowaty zarost i czerwone oczy.
Wszedł, grzecznie ukłonił mi się i zapytał:
– Wszak mam honor z panem Wokulskim?
– Nie, panie, jestem tylko przyjacielem i dysponentem pana Wokulskiego…
– A tak!… – przerwał mi wyciągając do uścisku rękę. – Miałem przyjemność zauważyć pana w sklepie… Piękny sklep! – westchnął. – Z takich sklepów rodzą się kamienice, a… a z majątków ziemskich – takie oto mieszkania…
– Pan dobrodziej miał majątek? – spytałem.
– Ba!… Ale co tam…Zapewne chce pan poznać bilans tej kamienicy? – odparł rządca. – Otóż powiem krótko. Mamy dwa rodzaje lokatorów: jedni już od pół roku nie płacą nikomu, inni płacą magistratowi kary lub zaległe podatki za gospodarza. Przy tym stróż nie odbiera pensji, dach zacieka, cyrkuł ekscytuje nas, ażebyśmy wywieźli śmiecie, jeden lokator wytoczył nam proces o piwnicę, a dwu lokatorów procesuje się o obelgi z powodu strychu… Co się zaś tyczy – dodał po chwili, nieco zmieszany – co się zaś tyczy dziewięćdziesięciu rubli, które ja będę winien szanownemu panu Wokulskiemu…
– Nie niepokój się pan – przerwałem mu. – Stach, to jest pan Wokulski, zapewne umorzy pański dług do października, a następnie zawrze z panem nowy układ.
Ubogi