Przelękła się baba.
– Tfu! Na psa urok! – mówi i oczy przeciera, bo myśli, że jej się tak tylko wydaje.
A ten jak nie wrzaśnie:
– Jeść!
– Jaśku! – mówi matka – Jaśku! – a on patrzy tylko na nią spode łba i krzyczy: „jeść i jeść!”. Nakarmiła go, ukołysała, myśli: spać będzie. Ale gdzie tam! Ledwie baba na krok od kołyski, ten w krzyk: „jeść i jeść!”.
Było tego do wieczora jeszcze z dziesięć razy. Zachodzi baba w głowę, co się dziecku stało, że taki nienajadek181 z niego, ale się domyśleć nie może. Włożyła mu w jedną rękę kawał chleba, w drugą marchew – no, usnął jakoś.
„A czy cię wilk ślepiami obświecił, że się też najeść nie możesz!” – myśli baba, karmiąc go, a precz się dziwuje, co za odmiana taka! Toć ten Jaśko dotąd jadł tyle, że i za wróbelka nie pojadł, a teraz głodny ciągle.
Nic, tylko przy kołysce stój i do gąbki182 mu podawaj. Łyka jak stary, wytrzeszcza oczy jak żaba, ze wszystkim inszy183, jakby nie ten sam.
Przeszło tak kilka dni, przeszedł tydzień. Aż tu widzi baba, że co w garnku zostawi, czy klusków, czy grochu, a wyjdzie z izby, to zaraz jej wszystko ktoś pozjada.
– Co takiego się tu dzieje? – mówi baba i aż w głowę od dziwu zachodzi.
Myślała, że kot. Obiła kota, do komory go zamknęła – poszła. Wraca, a tu garnki puste, rynka184 wylizana, z okrasy185 nic nie zostało.
Idzie do komory, patrzy: kot siedzi, jak siedział, a miauczy okrutnie, bo mu aż boki wpadły, taki głodny. Widzi baba, że nie kot, więc Kruczek chyba!
A miała przy chałupie czarnego psiaka, co się Kruczek wabił. Nuż go okładać kijem. Psiak skomli, bo mu się krzywda dzieje: ból w kościach nieznośny, sień zamknięta, uciec nie ma kędy186, a baba co go grzmotnie, to krzyczy: „A nie rusz! A wara!”. Kręci się Kruczek, piszczy, rad by się w ziemię schować, aż się baba zmachała i kij cisnęła. Tak dopieroż Kruczek niebożę ogon pod siebie, a skomląc okrutnie, do obórki się powlókł – i tam obite boki lizał do wieczora.
Nazajutrz baba i kota, i Kruczka w komorze zamyka, garnki w piec wstawia i do sąsiadki idzie.
Posiedziała trochę u sąsiadki, pogadała, wraca, a tu sądny dzień w chałupie!
Kot z psem drą się w komorze tak, że aż sierść pod pułapem lata, a w izbie piec otwarty, garnki próżne187, rynka wylizana z omasty, jakby ją kto umył, a dzieciak w kołysce krzyczy, aż się rozlega!
Chwyciła się baba za głowę z wielkiego frasunku188, ale ją zaraz potem złość wzięła, więc tylko pięść o pięść trzasnąwszy, mówi:
– Czekajże, zła psoto! Już ja cię upatrzę!
I cała w myślach do kołyski podeszła, bo ów podrzutek darł się wniebogłosy.
Karmi go biedne matczysko, a łzy jej kapią z oczu, gdy na dziecko spojrzy: tak jej się Jaśko odmienił! Dawniej z nim przed chatą siadała na progu, a kto przeszedł, to chwalił, jako że takiego dziecka daleko było szukać.
Teraz go ludziom pokazać nie śmie, takie się zrobiło poczwarne straszydło.
Nie uśmiechnie się, nie zagwarzy, rączek do matczynych korali nie wyciągnie, tylko leży odęte, namarszczone, łyse, jakby co starego.
Rość też nie rośnie, tylko ta głowa wielka i ciężka sterczy mu jak dynia.
Istna pokraka!
Już mu i urok odczyniała189, trzy węgielki żarzące, trzy kruszyny chleba na wodę rzucając; już go i w hebdzie190 kąpała, które to ziele od złych oczu bardzo jest pomocne; już go i baźkami z kwietniowej palmy okadzała, i wiórzyskiem z wypróchniałej wierzby, co na rozstaju rosła – nic nie pomogło.
A tu teraz w dodatku taka utrata191! Nagotuje jadła, jakby na dwóch chłopów, a wychyli się z izby, to i na nią jedną w garnku nie zostanie.
– Dzieciak, jak dzieciak – mówiła rozżalona kobieta. – Wola i dopust Boży! Ale co tego wyjadania, to nie daruję! Żeby nie wiedzieć co – nie daruję!
II
Nazajutrz nagotowała baba garnek kapusty, nagotowała garnek grochu, zasmażyła godny kęs słoniny, wstawiła to wszystko w piec, zamknęła, kota i Kruczka wzięła z sobą, nakarmiła dziecko i poszła.
Nie poszła jednak daleko, tylko za węgłem192 stanęła i przez szybkę patrzy.
Patrzy, aż tu się podnosi z pościółki193 ów odmieniec i w kołysce siadłszy, rozgląda się po izbie, czy w niej kogo nie ma. Patrzy baba dalej, a ów się z kołyski gramoli i – prosto do pieca! Przyszedł, drzwiczki otworzył, pociągnął mile nosem, bo mu zapachniały skwarki w rynce194, i dalej łyżki szukać. A łyżki były zatknięte w łyżniku195.
Źle mu było sięgać, wlazł na skrzynkę i dopiero co największą wybrawszy, nuż do garnków owych. Wyciągnął z pieca kapustę, słoniną okrasił, grochu dokłada, a je – aż mu się uszy trzęsą.
Struchlała baba na to widowisko, klasnęła w ręce i nuż do sąsiadki po radę.
Przybieżały196 obie pędem, patrzą, w garnkach już mało co, a ów aż sapie, a jeść nie ustaje.
Wyjadł kapustę, wyjadł groch do czysta, łyżką w puste dno stuknął, przechylił rynkę, wylizał co zbyło197 okrasy, w piec garnki wstawił, chodzi po izbie jak stary i po kątach patrzy.
Baba tylko zęby ściska, ale nic.
Chodzi ów, patrzy, znalazł jaje, co je kokoszka198 pod kobiałką199 zniosła.
Nuż oną wielką głową kręcić, a dziwować się owemu jaju.
– Siedemdziesiąt i siedem lat żyję – powiada – a jeszczem też takiej beczki bez obręczy nie widział!
Zaraz sąsiadka poznała po tych słowach, że to jest Krasnoludek.
– Nie ma co – mówi – tylko Boga na pomoc wezwać, tęgą wić brzozową wyciąć, tego odmieńca na leśne jabłko zbić i na śmietnisko cisnąć. Jak będzie na śmietnisku wrzeszczał, to Krasnoludki dziecko prawe200 odniosą, a tego nietwora zabiorą sobie!
Trafiło to babie do serca. Jakże nie skoczy do brzeziny201, jak nie wyłamie jedną witkę202, jak nie wpadnie do izby, jak nie chwyci podrzutka, jak go nie zacznie bić!
– Za moje jadło… za mego Jaśka… za moją szkodę… masz… masz… masz!…
Krzyczy ów, aż go w niebie słychać, a baba nie