Zapalił papierosa, zaciągnął się.
— Mam lepszy pomysł — oświadczyła. — Wiedz, że pod moim śmiertelnym imieniem jestem panią Pałacu Kamy w Khaipurze.
— Fornikatorium, madam?
Zmarszczyła brwi.
— Takim mianem określany jest często przez ludzi wulgarnych, i nie nazywaj mnie „madam”, przy okazji. Pachnie to starym żarcikiem. Pałac Kamy to miejsce odpoczynku, rozkoszy, świętości i źródło znacznej części moich dochodów. Myślę, że będzie dobrą kryjówką dla naszego podopiecznego, póki nie dokończy rekonwalescencji, a my nie zrealizujemy naszych planów.
Jama klepnął się w udo.
— Tak jest! Racja! Kto pomyśli, żeby szukać Buddy w domu rozpusty? Dobrze! Znakomicie. Do Khaipuru zatem, droga bogini… Do Khaipuru i Pałacu Miłości!
Wstała i tupnęła sandałem o kamień.
— Nie życzę sobie, żebyś w ten sposób wyrażał się o moim przybytku!
Wzrok Jamy zsunął się ku ziemi, a z jego twarzy, choć z oporami, zniknął uśmiech. Powstał i skłonił się z szacunkiem.
— Wybacz mi, droga Ratri, ale to wyznanie było tak nieoczekiwane… — Zakrztusił się i odwrócił. Kiedy znów na nią spojrzał, pełen był powagi i uprzejmości — …że zaskoczyła mnie ta pozorna sprzeczność. Teraz jednak widzę w tym mądrość. To idealna przykrywka; dostarcza ci zarówno bogactwa, jak i, co o wiele ważniejsze, źródła poufnych informacji wśród wojowników, kupców i kapłanów. To nieodzowna część życia społeczeństwa. Daje ci status i prawo głosu w sprawach miasta. Bycie bogiem to jeden z najstarszych zawodów na tym świecie. Cóż więc dziwnego, że my, którzy upadliśmy, szukamy schronienia w ramach innej szacownej tradycji. Podziwiam cię. Składam ci dzięki za twoją mądrość i zdolność przewidywania. Nie oczerniam przedsięwzięć dobroczyńcy i współspiskowca. Powiem szczerze, że niecierpliwie oczekuję tej wizyty.
Uśmiechnęła się i usiadła.
— Przyjmuję twoje obłudne przeprosiny, synu węża. Zresztą i tak trudno jest się na ciebie gniewać. Nalej mi jeszcze herbaty, proszę.
Wypoczywali, Ratri sącząc herbatę, Jama paląc papierosa. W oddali burza zaciągnęła kotarę nad połową horyzontu. Nad nimi jednak wciąż świeciło słońce, a na ganku gościł delikatny zefirek.
— Widziałeś ten pierścień, żelazny pierścień, który nosi? — spytała Ratri, sięgając po kolejne ciasteczko.
— Tak.
— Czy wiesz, jak go zdobył?
— Nie.
— Ja też nie. Ale czuję, że powinniśmy poznać jego pochodzenie.
— Zgadza się.
— Jak tego dokonać?
— Powierzyłem to zadanie Takowi, który lepiej ode mnie zna życie lasu. W tej chwili podąża jego śladem.
Ratri skinęła głową.
— Dobrze.
— Słyszałem — rzekł Jama — że bogowie nadal odwiedzają czasem co bardziej znane Pałace Kamy w całym kraju, na ogół w przebraniu, ale niekiedy w boskiej postaci. Czy to prawda?
— Tak. Ledwie rok temu w Khaipurze zjawił się pan Indra. Jakieś trzy lata temu wizytę złożył fałszywy Kryszna. Z całego niebiańskiego towarzystwa, Kryszna Nieznużony budzi największą konsternację wśród personelu. Został przez miesiąc pełen szaleństw, które skutkowały znaczną liczbą połamanych mebli i usługami licznych lekarzy. Prawie opróżnił piwniczkę i spiżarnię. Pewnej nocy zagrał jednak na swej fletni, której dźwięk zapewniłby dawnemu Krysznie wybaczenie niemal wszystkiego. Ale to nie prawdziwą magię usłyszeliśmy tej nocy, albowiem jest tylko jeden prawdziwy Kryszna: ogorzały, zarośnięty, o oczach czerwonych i płomiennych. Tamten tańczył po stołach, powodując wiele zamieszania, ale jego akompaniament muzyczny był niewystarczający.
— Zapłacił za zniszczenia czym innym niż tylko pieśnią?
Zaśmiała się.
— Dajże spokój, Jamo. Niech nie będzie między nami retorycznych pytań.
Prychnął dymem.
— Surja, słońce, zaraz zostanie otoczony — zauważyła Ratri, spoglądając w dal i w górę. — A Indra zabija smoka. Lada chwila nadejdą deszcze.
Fala szarości przykryła klasztor. Wiatr dmuchnął mocniej i na murach budowli zaczął się taniec wód. Jak zasłona z paciorków, deszcz przesłonił otwarty kraniec ganku, w którego stronę patrzyli.
Jama nalał jeszcze herbaty. Ratri zjadła kolejne ciasteczko.
Tak sunął przez las. Obserwując ścieżkę w dole, przeskakiwał z drzewa na drzewo, z konaru na konar. Futro miał wilgotne, gdyż potrącane liście strząsały na niego strużki wody. Chmury wzbierały za jego plecami, ale poranne słońce wciąż świeciło na wschodnim niebie, a las był rojem kolorów w czerwonozłotym blasku.
Wokół niego, pośród gąszczy gałęzi, lian, liści i traw wyrastających jak mur po obu stronach ścieżki, ptaki wyśpiewywały swoją muzykę, owady brzęczały, czasami rozlegał się warkot czy szczeknięcie. Wiatr szeleścił liśćmi. W dole ścieżka skręcała ostro i dochodziła do polany. Tak zeskoczył na ziemię i szedł dalej. Po drugiej stronie znowu wspiął się na drzewo. Teraz, jak zauważył, ścieżka biegła równolegle do gór, a nawet skręcała lekko w ich stronę. W oddali zahuczał grom i po chwili dmuchnął chłodny wiatr. Tak przeskakiwał z gałęzi na gałąź, rozrywając mokre pajęczyny, a wystraszone ptaki wzlatywały w górę jak rozkrzyczane obłoki jaskrawych piór. Ścieżka wciąż zawracała ku górom. Od czasu do czasu napotykała ubite, żółte szlaki, rozwidlała się, krzyżowała, oddalała. Wtedy Tak schodził na ziemię i dokładnie badał ślady na jej powierzchni. Sam skręcił tutaj; Sam przystanął nad tym jeziorkiem, by się napić — tutaj, gdzie pomarańczowe grzyby rosły wyżej od wysokiego mężczyzny, tak rozłożyste, że mogłyby osłonić przed deszczem kilku ludzi. Tutaj Sam wybrał to odgałęzienie; tu się zatrzymał, by poprawić pasek sandała; w tym miejscu oparł się o drzewo, które zdradzało oznaki zamieszkiwania driady…
Tak podążał naprzód, około pół godziny marszu za swym celem, jak to oceniał — a zatem dając mu dość czasu, by dotarł tam, dokąd zmierzał, i oddał się czynnościom, które budziły w nim taki entuzjazm. Aureola dalekich błyskawic wyrosła nad górami, ku którym teraz zmierzał. Znowu zahuczał grom. Ścieżka kierowała się ku zboczom, gdzie drzewa rosły mniej gęsto, więc Tak biegł na czworakach wśród wysokich traw. Szlak wznosił się stopniowo, a odsłonięte skały coraz wyżej sterczały z ziemi. A jednak Sam przeszedł tą drogą, więc Tak podążał za nim.
Wznoszący się nad jego głową Most Bogów o barwie kwietnego pyłku zniknął, gdy ciemne chmury przetaczały się uparcie na wschód. Zajaśniała błyskawica i tym razem grom zagrzmiał niemal natychmiast. Na otwartej przestrzeni wiatr uderzył mocniej, pochylając trawy; zdawało się, że temperatura spada jak kamień.
Tak poczuł pierwsze krople deszczu i skoczył pod osłonę jednej z formacji skalnych — wyglądała jak wąski, lekko pochylony żywopłot. Biegł wzdłuż jego podstawy, gdy zostały uwolnione wody, a kolor spłynął ze świata wraz z ostatnią odrobiną błękitu na niebie.
Morze burzliwego światła pojawiło się w górze i trzykrotnie chlusnęło pędzącymi w szaleńczym crescendo strumieniami; rozlały się na kamiennym kle, czarnym i wygiętym