Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Agnieszka Krawczyk
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Magiczne miejsce
Жанр произведения: Современные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8075-939-8
Скачать книгу
2b7abf.jpeg" alt="00056.jpeg"/>

      Imię moje: Izmael. Przed kilku laty – mniejsza o ścisłość jak dawno temu – mając niewiele czy też nie mając wcale pieniędzy w sakiewce, a nie widząc nic szczególnego, co by mnie interesowało na lądzie, pomyślałem sobie, że pożegluję nieco po morzach i obejrzę wodną część świata.

      Herman Melville, Moby Dick[1]

      1.

      „Najokrutniejszy miesiąc – kwiecień”[2]. T. S. Eliot, który wypowiedział te słowa, na pewno miał rację, choć oczywiście nie był autorem niniejszej historii.

      Kwiecień jest okrutnym miesiącem, zwłaszcza w naszym niezbyt gościnnym klimacie, który ostatnio obfituje w same anomalie: burze, susze, gradobicia i podtopienia, jak kraj długi i szeroki. W taki właśnie deszczowy, błotnisty i zimny kwietniowy dzień nasz bohater przemierzał swoim eleganckim terenowym samochodem polne drogi niezwykle malowniczej krainy. Nie miał jednak czasu zachwycać się niecodziennością swej sytuacji, bo był bardzo zdenerwowany, jak to bywa w przypadku wyższego urzędnika państwowego, który w dodatku podejrzewa, że popełnił właśnie życiowy błąd i łatwo się zeń nie wywinie.

      Witold Mossakowski – bo o nim traktuje ta opowieść – miał trzydzieści pięć lat i naturę hazardzisty. Sprawował ważną funkcję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a życie osiadłe nigdy nie było jego powołaniem. Przez te kilkanaście lat od ukończenia studiów, a nawet jeszcze wcześniej, bo w ich trakcie, zwiedził świat wzdłuż i wszerz. Nie potrafił zapuszczać korzeni, uważając, że oznacza to kłopoty. Wielkie. Z sąsiadami, władzami, namolnymi znajomymi, upierdliwymi dozorcami itp., itd. A Witold to był wolny duch, który, jak mówi ewangeliczne powiedzenie: „tchnął, kędy chciał”.

      Tym razem jednak wybrał się na wycieczkę nie w celach odkrywczych, turystycznych ani tym bardziej zawodowych. Odwiedzał tę zapomnianą przez Boga i jego szanownych świętych krainę, ponieważ parę miesięcy wcześniej nabył w tej okolicy zabytkową posiadłość – popegeerowski kawał ziemi z pałacem, malowniczym parkiem i przyległościami, wszystko dość mocno zaniedbane.

      Teraz, z wysiłkiem meandrując przez błota, zastanawiał się, co u licha go podkusiło, żeby to zrobić. Utopił znaczną część swego – sporego, co prawda – majątku w zaklęty dwór na końcu świata i właściwie trudno było dociec, jakie motywy nim kierowały.

      Pamiętał jedno. Kiedyś, zupełnie niebacznie, zwierzył się koledze – też prawnikowi, ale specjaliście od nieruchomości – ze swego romantycznego marzenia. Gdy znudzi mu się już zgiełk wielkiego miasta, urzędowanie od 6.30 do 22.00, z małą przerwą na kawę, to chciałby uciec gdzieś daleko, gdzie naprawdę – jak w piosence Urszuli Sipińskiej – „zatrzymał się w polu czas”, czy jakoś tak, bo Witold nigdy nie był dobry w zapamiętywaniu słów popularnych niegdyś szlagierów.

      Kolega pokiwał głową i wydawało się, że jest to kolejna rozmowa przy wódce i słonych paluszkach, z której nie wynika nic poza kacem i strasznym pragnieniem, lecz okazało się inaczej.

      Parę miesięcy później, gdy dyskusja o urokach dworu wydawała się dawno zapomniana, niespodziewanie odezwał się telefon Witolda.

      Zadzwonił nagle i w krytycznym momencie. Mossakowski, wraz z całą ekipą rządową, był właśnie w Brukseli na szczycie Unii Europejskiej. Marek, ów prawnik od nieruchomości, zatelefonował, gdy w stolicy Belgii zaczynał się przedpołudniowy ruch, a Witold, śmiertelnie zmęczony długimi rozmowami, usiłował odespać stres.

      Nie udało się. Gdy rozległ się sygnał telefonu, całkowicie przytomny zerknął na wyświetlacz i warknął mało zachęcająco:

      – Czego?

      Nie miał ochoty na rozmowę z żadnym dawnym kumplem czy jakimś dziennikarzem, który otrzymał jego numer dzięki niegdysiejszemu kumplowi (niech ich obu piekło pochłonie, niech im kurzajki obsypią wszystkie kończyny, a zwłaszcza górne, którymi wystukują cyfry na klawiaturze, niech im języki skołowacieją).

      – Witek? – odezwał się przytłumiony głos z oddali, znajomy, ale nie do końca, bo Witold chwilę musiał się zastanowić, zanim rozpoznał Marka Wilczyńskiego. Poczuł ulgę, że to nie żaden namolny pismak.

      – Cześć, Marek, co tam? – zapytał słabiutkim głosem, bo tuż po zakończeniu wieczornej tury rozmów niezwykle sympatyczny przedstawiciel Słowenii, która wówczas przewodniczyła Unii, poczęstował go swoją narodową przekąską, czyli suszoną szynką o dźwięcznej nazwie kraški pršut oraz – i to było znacznie gorsze – słynnym winem, malvaziją. Po kilku butelkach przyjaźń polsko-słoweńska kwitła i rozwijała się znakomicie. W tej sytuacji Witold naprawdę nie miał ochoty na podtrzymywanie rozmowy, ale Marek nie rezygnował:

      – Pamiętasz, stary, tę naszą dyskusję o nieruchomościach?

      Witold pamiętał, ale jakoś nie czuł się na siłach o tym rozmawiać. W stanie ducha i umysłu, w jakim obecnie się znajdował, łatwo byłoby mu wcisnąć Inflanty wraz z Kłajpedą lub czymkolwiek innym. Próbował zatem szybko zakończyć pogawędkę, mamiąc kolegę przełożeniem jej na inny sprzyjający termin. Nic z tego. Agent od nieruchomości jest jak rekin w tropikalnym morzu – gdy poczuje krew, nie zrezygnuje. A Marek nie zamierzał wypuścić takiej okazji z ręki.

      – Słuchaj. To niebywały interes. Znalazłem dla ciebie fantastyczną posiadłość. Stary dwór, zabytkowy park i spory kawałek ziemi.

      – Jak spory? – zapytał niespodziewanie Witold, zaskakując tym samego siebie.

      – Ze czterdzieści hektarów, ale okolica przepiękna, cisza, lasy, pagórki – zachwalał Marek z nachalnością zdesperowanego telemarketera, usiłującego sprzedać supergarnki z kosmicznej stali lub pościel z wielbłądziej wełny.

      Witold przez chwilę myślał, że się przesłyszał, ale chyba jednak nie. Popatrzył bezradnie w okno, potem równie nieprzytomnie rozejrzał się po minimalistycznym wystroju swego hotelowego pokoju i wreszcie spytał:

      – Co ja, twoim zdaniem, mam zrobić z taką ilością ziemi?

      – Nie wiem, może zaczniesz coś uprawiać, na przykład rzepak lub wierzbę energetyczną? To chyba będzie dosyć opłacalne w niedługim czasie. Albo krowy zaczniesz osobiście wypasać? To by ci dobrze zrobiło na zszargane dyplomacją nerwy.

      – Daj spokój. Nie widzę się raczej w malowniczej roli pastuszka.

      Po drugiej stronie zaległa cisza, jakby Marek Wilczyński przez chwilę naprawdę rozważał pomysł, że jego szkolny kolega, obecnie urzędnik w randze równej wiceministrowi, na stare lata zostanie bosonogim sierotką i z witką wierzby energetycznej w dłoni poświęci się nadzorowaniu stada jakiegoś bydła, trzody lub nawet ptactwa.

      – Hm… – powiedział, gdy już uporał się z tym obrazkiem. – Witek, wiem, że nie masz czasu, więc wyślę ci mailem zdjęcia wraz z kosztorysem. Cena jest po prostu śmieszna, nie sprzedali tego na trzech kolejnych licytacjach, ale decyduj się szybko, bo mam jeszcze kilku chętnych. Ponieważ jednak dbam o ciebie, mój przyjacielu, więc tobie zaproponowałem jako pierwszemu. Uwierz mi, to jest niezwykła okazja – gadał tak jeszcze przez chwilę, a Mossakowski, kołysany jego monotonnym głosem, zaczął przysypiać nad słuchawką.

      Miał pewne wątpliwości, czy powinien okazywać wdzięczność. W każdym razie w tej chwili czuł się zwolniony od podejmowania jakiejkolwiek decyzji; cieszył się wręcz, że kolega przestał mu mówić do ucha i może spokojnie położyć się do łóżka.

      Wieczorem przed bankietem, kierowany zawodowym nawykiem, sprawdził jeszcze pocztę mailową. Dokumentacja przesłana przez Marka była interesująca. Gdy zobaczył zdjęcia dworu, nie mógł uwierzyć własnym oczom, bo podobnej architektury w życiu nie widział. Był to chyba najbardziej eklektyczny i najdziwniejszy budynek na świecie. No i trudno go nazwać dworem – raczej pałacem, biorąc pod uwagę architektoniczną ambicję. Ogród, a właściwie park, też wyglądał intrygująco – pełen niesamowitych rzeźb i oczek wodnych.

      Cudaczne