Wszystko, czego pragnę w te święta. Anna Langner. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Anna Langner
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-66436-86-2
Скачать книгу
jak wyrzuca pusty karton, a potem sięga do zlewu i wyciąga z niego mojego blanta. Przykłada go do nosa i mocno wciąga zapach.

      – Wiesz, co dobre. Niezła jakość – mówi tonem znawcy, a ja nadal nie potrafię wydusić z siebie słowa. Obraca blanta w dłoni jeszcze przez chwilę, a potem chowa go do kieszeni, jakby był jego własnością.

      Kręcę głową z niedowierzaniem, ale nic nie mówię.

      – Ta rozjechana biedronka przed domem jest twoja? – pyta i wskazuje głową na okno. W pierwszej chwili nie mam pojęcia, o co mu chodzi. – To czerwone coś na czterech kołach? Jest twoje?

      – To mój ukochany mini hatch – syczę wściekła, a jemu nawet nie drży powieka.

      – Ten samochód wygląda jak rozjechana biedronka. Wstydziłbym się jeździć czymś takim – stwierdza tonem pełnym wyższości. To pewnie jeden z tych szowinistycznych typków, którzy uważają, że kobiety nie powinny wsiadać za kierownicę.

      Mam ochotę go udusić albo przynajmniej wypomnieć mu całkowity brak znajomości trendów motoryzacyjnych. Mini są teraz modne, a w dodatku zwrotne, tanie i idealne dla kobiety. Ale nic nie mówię, bo doskonale znam takich jak on – każde kolejne słowo działa na nich jak płachta na byka i tylko nakręca do dalszej bezsensownej dyskusji.

      Gdy tak stoję obrażona jak pięciolatka, on przygląda mi się uważnie. Mam wrażenie, że to trwa całe wieki. Czuję, że zaczynają piec mnie uszy, a policzki oblewają się gorącem.

      Jeszcze tego brakowało, by zauważył, że na niego lecę! Żeby było jasne – nie znoszę go. Ale niestety jedno nie wyklucza drugiego.

      Na jego twarzy pojawia się uśmiech z gatunku tych flirciarskich i jestem pewna, że wszystkiego się domyśla.

       Co za upokorzenie!

      – Będziesz tak stał czy pozwolisz mi skończyć wyrabiać ciasto? – odzywam się w końcu tonem ostrzejszym, niż zamierzałam. Muszę trzymać się od niego jak najdalej, przynajmniej dopóki jestem na haju i czuję rzeczy, których nie powinnam czuć.

      – Postoję tu jeszcze chwilę i popatrzę – odpowiada uprzejmie, a ja jestem bliska furii. Doskonale wiem, że jego „popatrzeć” będzie miało niewiele wspólnego z patrzeniem, jak wyrabiam ciasto. Będzie raczej polegało na gapieniu się na mój tyłek.

      Prycham rozdrażniona i wsypuję cukier do miski, a potem rozbijam jajka. Drżącą dłonią dodaję proszek do pieczenia i pokruszoną czekoladę. Wyrabiam ciasto tak szybko, jak tylko się da, ale nadal czuję jego gorące spojrzenie na moim ciele. Zerkam przez ramię i widzę, jak stoi oparty o kuchenne szafki z założonymi na piersi rękoma i się na mnie gapi.

      Robi to celowo. Drażni mnie, wyzywa na pojedynek, chce sprowokować. Jeśli myśli, że mu się uda, to jest w błędzie. Może do tej pory spotykał na swojej drodze same uległe gazele, które pożerał na śniadanie niczym lew – i zostawały po nich jedynie koronkowe stringi na jego łóżku. Ale ja nie jestem taka. Osiągnęłam więcej niż niejeden mężczyzna w mojej branży i nie pozwolę sprowadzać się do roli gosposi, na którą można się bezkarnie ponapalać.

      Rozwałkowuję ciasto z prędkością błyskawicy, wykrawam równe kółka i układam je na blasze. Nigdy w życiu nie robiłam tego tak szybko.

      Oddycham z ulgą, gdy zatrzaskuję drzwiczki piekarnika. Odgarniam kosmyk włosów z czoła i strzepuję mąkę z dłoni.

      – Przedstawienie skończone. Możesz już sobie iść – burczę w jego stronę.

      Bruno płynnym ruchem odpycha się od szafek. Zatrzymuje się przede mną, odgarnia mi z oczu kolejny niesforny kosmyk i zakłada za moje ucho.

      – Tylko zostaw trochę dla mnie – mówi głosem Barry’ego White’a, a jego usta są bardzo blisko moich. Dopiero po dłuższej chwili uświadamiam sobie, że mówi o ciastkach. A może jednak nie?

      Wstrzymuję oddech i rozchylam usta, bo dopiero teraz, gdy mam go przed swoim nosem, dociera do mnie, jaki jest porażająco piękny.

      Nim zdążę coś powiedzieć, odsuwa się ode mnie i wychodzi. Zostaję w kuchni sama i słyszę niosący się echem w holu śmiech – przepełniony pewnością siebie i samozadowoleniem.

      Przykładam czoło do lodówki i przymykam oczy.

      To będzie cud, jeśli jego ego nie rozerwie tego domu na strzępy.

      Rozdział 4

      Potrzebowałam zmiany. Rewolucji. Katharsis. Czegoś, co sprawi, że nic już nie będzie takie samo. Chciałam oddzielić grubą kreską to, co było przez wyjazdem, od tego, co będzie po powrocie. Chciałam wrócić jako nowa Ewa, choć nie miałam jeszcze na siebie żadnego pomysłu. Potrzebowałam czegoś, co wkroczy w moje życie jak tajfun, nabałagani w moim systemie wartości i na nowo poukłada priorytety.

      Trawka nie była tym czymś.

      Trawka co najwyżej robiła ze mnie kretynkę.

      Przymykam oczy na myśl o żenadzie, którą zafundowałam sobie kilka godzin temu w kuchni. I o mężczyźnie, który był tego świadkiem. Poza tym, że jest przystojny, tajemniczy i ma świetną koszulkę, wcale go nie lubię.

      Jest bezczelny! Rządzi się, jakby był u siebie. I pije mleko prosto z kartonu. Nikt normalny tak nie robi! Obiad je się sztućcami, szampana pije się z kieliszka, a mleko ze szklanki. Ktokolwiek robi inaczej, musi mieć gdzieś zasady. A przecież zasady są dobre. Pozwalają nam ogarnąć ten cały bajzel zwany życiem.

      Siedzę w swoim dawnym pokoju i zastanawiam się, co z tego wszystkiego wyniknie. Nie mam pojęcia, dlaczego mój brat przywiózł tego człowieka ze sobą i czy w ogóle uprzedził rodziców. Słyszałam tylko jak nowe, wypasione auto ojca wjeżdża na podjazd, jak trzaskają drzwi, a potem jak moi rodzice rozmawiają z Adamem.

      Jakieś pół godziny temu matka przyszła na górę i krzyknęła przez drzwi, że o dziewiętnastej mam zejść na kolację. W odpowiedzi jedynie jęknęłam i nakryłam twarz poduszką. Mam złe przeczucia i wcale nie chodzi o to, że mama pewnie zrobi krewetki w cieście, które nigdy jej nie wychodzą.

      Gdy wybija godzina zero, staram się zachować spokój. Cokolwiek kombinuje mój brat, przywożąc tu jakiegoś dziwnego typka, moi rodzice to rozsądni ludzie. Na pewno nie wpuściliby do domu kogoś podejrzanego. Zresztą Adam też ma głowę na karku. Muszę po prostu im zaufać i przestać panikować.

      – Ewo, słyszałam, że poznałaś już Brunona – zwraca się do mnie mama, gdy siedzimy wszyscy przy stole.

      Nalewa sobie wina i zauważam, że znów wybrała pinot noir. Zastanawiam się, ile ich jeszcze trzyma w piwnicy. Nim zdążę cokolwiek odpowiedzieć, ona kontynuuje:

      – Cieszę się, że nie masz nic przeciwko temu, by ten uroczy młody człowiek został z nami na święta. W naszym domu zawsze znajdzie się miejsce dla kogoś w potrzebie, a w tym roku dodatkowe puste nakrycie, które zawsze stawiamy na wigilijnym stole, w końcu zostanie wykorzystane.

      Chwila, chwila. Jak to nie mam nic przeciwko? Czy ktokolwiek pytał mnie o zdanie?!

      Przyglądam się zebranym przy stole. Ojciec zajada się moimi ciasteczkami i ma głęboko gdzieś paplaninę matki. Mój brat patrzy na mnie i delikatnie się uśmiecha, Bruno robi dokładnie to samo. Z tą różnicą, że dodatkowo znacząco porusza brwiami. Nawet gdy się nie odzywa, jest denerwujący!

      Kręcę lekko głową i zastanawiam się, o co tym dwóm może chodzić, a po chwili już rozumiem. To zakamuflowana wiadomość: „Ty nie robisz problemów, my nie mówimy nikomu o trawce”.

      – Jestem ci wdzięczny, Ewo. To zrozumiałe, że przyjechałaś tutaj, by spędzić święta z rodziną, a nie z obcym człowiekiem, a jednak zgodziłaś