Po raz trzeci Roman pociągnął od góry do dołu palcem po WOZS, zatrzymując się przy każdym nazwisku.
mjr Filip Kwiecień – prowadzący
płk Zenon Pański – nadzór
Filip Korycki – szef AW
kpt. Wiktor Braun – przed wyjazdem
płk Michał Walewski – nadzór
płk Marek Hurman – z-ca szefa AW
Majora Kwietnia znał dobrze i od razu mógł go wykluczyć z grupy podejrzanych. Czytał jego teczkę personalną, kiedy prowadził rozpoznanie pewnego majora podejrzanego o wyłudzenie potężnej sumy z funduszu operacyjnego.
Byli w jednej drużynie w Kiejkutach i przez jakiś czas się przyjaźnili. Roman kilkakrotnie przesłuchiwał Kwietnia i szybko się okazało, że nie spotkał nikogo bardziej chętnego do szczerej współpracy z przełożonymi. Od razu było widać, że żadna przyjaźń nie powstrzyma go przed ostentacyjną wylewnością. Był w tym do bólu autentyczny, wręcz naiwny, szczery i pocieszny. Roman zastanawiał się nawet, czy nie jest ograniczony umysłowo, ale sprawdził wyniki jego testów i choć plasowały go w najniższych stanach, okazały się akceptowalne. Major był za to systematyczny, dokładny, uporządkowany i lubił pracę biurową. Roman dokładnie zbadał, w jaki sposób udało mu się przejść rekrutację do wywiadu, i sprawdził jego koligacje rodzinne, ale nie znalazł nic podejrzanego.
Dlatego nie mógł zrozumieć, dlaczego takiemu oficerowi powierzono do prowadzenia jedną z najważniejszych spraw Agencji. Jak wyjaśnił, jego zadaniem było terminowe i systematyczne wpinanie dokumentów, numerowanie ich, uzupełnianie spisu treści i w ogóle pilnowanie porządku w tej sprawie.
Major Kwiecień doskonale wiedział, że „Mocarz” to bardzo ważna operacja, i czuł się dumny z takiego wyróżnienia, ale dokumentów, które dostawał, nawet nie czytał. Interesowało go posiadanie sprawy, a nie jej prowadzenie, bo wiedział, że i tak nie zrozumiałby jej zawiłości. Starał się za to wypełniać WYKAZ DOKUMENTÓW i wstawiać numerację stron tak ładnie i precyzyjnie, jak tylko potrafił. A charakter pisma major Kwiecień miał przepiękny, kaligraficzny, rzadki, o czym wszyscy mówili, a co sprawiało mu największą satysfakcję. Był w czymś najlepszy.
Wiedział, jak ważna jest jego praca. Używał czerwonych, czarnych i zielonych pisaków firmy Staedtler, a cyfry na stronach wpisywał dokładnie zawsze w tym samym miejscu i każde otaczał równym kółeczkiem odrysowywanym od złotówki.
Dopiero kiedy Kwiecień powiedział, że sprawa jest wprawdzie na niego zarejestrowana i jest jej formalnym depozytariuszem, to jednak prawie cały czas trzyma ją u siebie pułkownik Pański albo szef Walewski i czasami Hurman, wtedy Leski zrozumiał, dlaczego do jej prowadzenia wybrali akurat oficera o mózgu archiwisty.
Spojrzał na zegarek, który wcześniej zdjął z ręki i położył przed sobą obok szklanki pełnej herbacianych fusów. Była za piętnaście trzecia. Roman zamknął teczkę Mocarz i położył na niej dłoń. Robił tak zawsze, jakby w ten sposób pieczętował zakończenie pracy.
Że wybór majora Kwietnia nie był przypadkowy, w to nie wątpił. Choć przecież… nie mógł mieć pewności, że się nie myli. Mimo to uważał, że tu należy szukać klucza – ale do czego? Znów był bliżej rozwiązania tajemnicy, tylko wciąż nie wiedział jakiej.
– Absurd i mizeria intelektualna – powiedział na głos. – Jakiś wniosek, Romanie? – Wciąż trzymał dłoń na teczce, jakby chciał poczuć jej energię. – Głupie wnioski? Ale chyba lepiej posunąć się za daleko niż się zbyt wcześnie wycofać, nie? Nie!
Poczuł, że kręci mu się w głowie, obraz faluje, a wokół zaczynają się poruszać jakieś zjawy. Zamarzył o swoim łóżku w mieszkaniu na Ochocie i o jajku na miękko, ale był tak zmęczony, że postanowił zanocować na alei Wyzwolenia.
26
Tygrys wiedział, że kiedy tylko zakończy się operacja z zakładnikami, jego los będzie przesądzony. Tak też się wszystkim wydawało.
Rzeczywiście pochodził z Kaukazu, ale nie był Lezginem z Dagestanu, tylko Kistem, czyli Czeczenem z Gruzji. Nazywał się Issa Ułajew. Miał czterdzieści dwa lata, a nie trzydzieści pięć, jak oficjalnie utrzymywał. Nie urodził się w Machaczkale, lecz w Nowym Jorku, gdzie jego ojciec był kierowcą w konsulacie ZSRR i podoficerem GRU.
Issa ukończył college w Queens, a po przyjeździe do ojczyzny rozpoczął studia w Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych. Rok później rozpadł się Związek Radziecki i ludy Kaukazu poczuły zew wolności. Issa, jego dwaj bracia i ojciec dołączyli do Dżochara Dudajewa i wzięli udział w pierwszej wojnie o niepodległość. W drugiej walczył już tylko Issa.
Wkrótce wraz ze swoim dowódcą Jamadajewem przeszedł na stronę Rosjan i został żołnierzem batalionu specnazu GRU „Wostok”. Zdążył jeszcze wziąć udział w wojnie przeciwko Gruzji i wkrótce został przerzucony do Afganistanu, a niedługo potem do Syrii.
Issa miał ogromne doświadczenie bojowe, znacznie większe, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Ale jego oficjalna historia była skrojona o wiele prościej, aby łatwiej można było ją sprawdzić, zgodnie z zasadą, że im większe kłamstwo, tym mocniej śmierdzi. Bogaty życiorys bojowy Issy dowodził też, że skoro wyszedł żywy z tylu wojen, jest nie tylko inteligentny, ostrożny i przewidujący, ale ma też dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Podczas wojny w Osetii szedł w szpicy wojsk rosyjskich i zlikwidował kilkudziesięciu wrogów, nie tracąc ani jednego żołnierza.
Jednak u dowódcy oddziału talibów tej cechy raczej nie uważano za pożądaną i Issa doskonale o tym wiedział. Dlatego zgodnie z oczekiwaniami udawał odważnego i nieco szalonego bojownika, dla którego liczy się tylko zwycięstwo w imię Allaha.
I to też była prawda. Issa walczył dla Niego, a właściwie tylko dla Niego. Dlatego w tej walce akceptował wszystkich sojuszników, którzy gotowi byli chwycić za broń przeciwko Ameryce i jej poplecznikom. Nigdy nie był agentem Rosji i nie wykonywał jej rozkazów, zawsze walczył za wiarę i wolny Kaukaz. Świat się jednak ciągle zmieniał i teraz Rosja stała się sojusznikiem, więc Issa współpracował z GRU, ale tylko pod warunkiem, że jest to zgodne z wolą Allaha. Rozpoczynając współpracę z wywiadem pakistańskim, kierował się podobnymi zasadami.
Minęły cztery dni od ataku na hotel w Pir Sohawa.
Zakładnicy nie mieli żadnego dostępu do informacji, a pilnujący ich talibowie nie chcieli rozmawiać albo nie znali angielskiego.
Przez ostatnie dwa dni toaleta z wiadrem niemal nieustannie była zajęta przez Olivera, który wyraźnie nie tolerował koziego nabiału i miał problemy z higieną. Ścianka ze sprasowanej słomy tylko symbolicznie zapewniała intymność. Kiedy robiło się ciepło, do chaty zlatywały eskadry agresywnych much i atakowały wszystkich równo, bez względu na narodowość.
Wychodzić mogli dwa razy dziennie na kilka minut, by się umyć pod maskującą plandeką obok zaparkowanej półciężarówki. Talibowie stawali się wówczas bardzo nerwowi, nieustannie ich poganiali, wpatrując się w niebo i pokrzykując coś w urdu.
Tygrys był niewzruszony na prośby o wyniesienie toalety na zewnątrz i swobodny dostęp do wody. Twierdził, że to dla ich dobra, i ucinał dyskusję krótkim stwierdzeniem:
– Wiem, co mówię.
W końcu Oliver przestał jeść sery i jego stan poprawił się na tyle, że zaczął siedzieć. Nikt jednak nie mógł powiedzieć, że nie