Zamęt. Odkąd Monika tak nazwała sytuację, w jakiej się znaleźli, powtarzał to słowo jak mantrę. Miał wrażenie, jakby złośliwie przykleiło mu się do świadomości, ale nie mógł znaleźć lepszego określenia na stan swoich emocji.
To magiczne słowo stało się tożsamością Moniki, niemal ją tworzyło i kiedy wypowiadał je w myślach, mimowolnie przywoływał jej obraz. Miły obraz. Dziewczyna po ASP wprost idealnie pasowała do roli twórcy teorii zamętu, pojęcia tak abstrakcyjnego, że tylko ktoś o zdolnościach profetycznych mógł je zrozumieć i wystarczająco objaśnić.
Cały ten zamęt powoduje jeszcze większy zamęt, jakby się rozmnażał przez podział albo multiplikował – pomyślał Dima i uśmiechnął się rozbawiony swoim odkryciem. Monika… matka święta teorii zamętu… religii… Pasuje jej to – bawił się myślami, puszczając je swobodnie na chwilę przed zaśnięciem. Dzika Monika… i ta butelka napoju aloesowego, nerwowo krążąca w jej smagłych dłoniach.
Wciąż trzymał na piersi telefon i nawet pomyślał, że może powinien do niej zadzwonić i zapytać o ten zamęt. Co w nią wstąpiło, że użyła akurat tego słowa, i dlaczego była tak zdenerwowana? Dima uwielbiał, jak Monika wyrzuca z siebie feromony złości i miłości, bo było w tym coś ze słodkiego kobiecego ekshibicjonizmu, który dodawał jej niezwykłego tajemniczego uroku.
Tak naprawdę nie oczekiwał żadnej odpowiedzi, bo wiedział, że nikt nie wie, co to znaczy „zamęt”. Chciał tylko, żeby Monika położyła się teraz obok niego i cały ten jej zamęt razem z nią.
Kto to w ogóle jest ten jej adwokat, jakiś Robert? Jaki facet się przy niej utrzyma? Przecież życie z nią to rodeo! – pomyślał. To musi być jakaś karykaturalna męska cipa… masakra jakaś…
Położył telefon na nocnej szafce, symetrycznie obok smartfonu i powieści Chandlera. Dochodziła pierwsza. Zgasił lampkę. Zamknął oczy, nakrył się i pomyślał, że byłoby dobrze, gdyby Tamara zadzwoniła jak najwcześniej. Rano musiał kupić bilet na samolot do Aten, a stamtąd do Moskwy.
O piątej rano przyszedł esemes – 8.
Kochana Tamara – wyszeptał i przewrócił się na drugi bok.
24
Zapadł zmrok. Biały land cruiser posuwał się ostrożnie w dół. Szejk Rahman i Arab siedzieli na tylnym siedzeniu, przytrzymując się za uchwyty, bo samochód co chwila niebezpiecznie buksował na głazach. Nikt jednak nie protestował.
– Nie chcemy tutaj tego Rosjanina – odezwał się szejk. – Zabierzcie go stąd. Mówię to po raz ostatni.
– Czcigodny Rahmanie, przecież to nie jest żaden Rosjanin, tylko pobożny muzułmanin z Kaukazu… a poza tym był przyjacielem Bin Ladena – zaoponował Arab.
– Dobrze wiem, wcale nie był jego przyjacielem. Takie historie możesz opowiadać młodym. – Szejk był wyraźnie niezadowolony, chociaż głosu nie podnosił. – My wiemy, kim on jest, i wcale nam się to nie podoba. Wy go tutaj przyprowadziliście, więc zabierzcie go sobie teraz do Syrii.
– Czcigodny Rahmanie… chcemy uwolnić naszych braci z więzień i to jest teraz najważniejsze. Także braci z waszego klanu – dodał Arab. – A może uzyskać też coś więcej…
– Dobrze wiemy, co chcecie zrobić, więc macie na to cztery tygodnie. Potem sprawę załatwimy sami – przerwał mu twardo szejk, a to oznaczało, że zakończył rozmowę.
Cztery tygodnie? – pomyślał Arab, nieco zaniepokojony.
– Mało, mało czasu… ale powinniśmy zdążyć. – Spojrzał na surową twarz szejka Rahmana zapatrzonego w okno.
Liczył, że będą mieli dwa, może trzy miesiące, ale jeden to jednak trochę mało. Od dwóch lat wiedzieli, że szejk Rahman poszedł na układ z Islamabadem i dostał swobodę działania na swoim terenie, a wojsko miało trzymać się z dala od doliny Śam. Miał za to kontrolować dwa sąsiednie klany, które wciąż opierały się władzy i stawiały zbyt wygórowane żądania. Sprowadzenie Tygrysa z Iraku miało zmienić układ w dolinie Śam, a teraz wyglądało na to, że cały plan jest nieaktualny, bo szejkiem steruje pakistański wywiad. Tygrys i tak przeznaczony był do likwidacji, bo istniały poważne podejrzenia, że pracuje dla Rosjan. Ale wcześniejsze usunięcie go z szachownicy mogło tylko skomplikować sytuację.
– Albo zdążymy w ciągu tego czasu… – Arab spojrzał na szejka, który wciąż jak zahipnotyzowany wpatrywał się w okno – albo szybko znajdziemy kogoś na miejsce Tygrysa… ale to będzie bardzo trudne.
Dochodziła dwudziesta trzecia i nad doliną Śam nastała już rozgwieżdżona noc ozdobiona srebrną tarczą księżyca. Obraz stracił kolor i wyglądał jak kopia starego filmu. Widoczność była tak dobra, że Tygrys obszedł bez latarki wszystkie posterunki. Na koniec zajrzał do więźniów.
Oprócz Japończyka wszyscy już spali. Kazuo siedział w rogu i pisał coś w notatniku. Tygrys pozwolił mu go zatrzymać, bo i tak nie był w stanie stwierdzić, co w nim jest napisane. Jednocześnie chciał wyróżnić Kazuo, bo to jemu właśnie wyznaczył główną rolę w przedstawieniu życia.
Japończyk sprawiał wrażenie gotowego do współpracy i wyraźnie alienował się od pozostałych więźniów, więc Tygrys próbował go dowartościować. Wprawdzie liczył się też z tym, że Kazuo może prowadzić jakąś swoją grę – w końcu nie znał wystarczająco mentalności Japończyków, by to wykluczyć – to jednak nic go nie kosztowało spróbować. Wiedział, że to ludzie odważni, waleczni i wierni zasadom, ale też dziwni, jedyni, którzy popełniają rytualne samobójstwo albo zapracowują się na śmierć.
Dał znać Kazuo, żeby wyszedł za nim na zewnątrz.
Usiedli na desce zastępującej ławeczkę. Tygrys położył automat na kolanach, a za nimi stanął uzbrojony talib.
– Jak się czujesz, Kazuo? – zapytał Tygrys. – Potrzeba ci czegoś?
– Oblazły mnie jakieś robaki, swędzi głowa i… – Pokazał ręką na krocze.
– …chuj? – dokończył z uśmieszkiem Tygrys. – Rano coś ci na to dam, ale musisz się myć, samuraju.
– Piękna noc. – Japończyk zmienił temat i spojrzał w niebo. – Jak u mnie w Miyagi.
– A gdzie to?
– Północna Japonia.
– Aha… – Tygrys pokiwał głową. – Też tam macie góry?
– Tak, ale nie takie jak tutaj. Znacznie niższe, ale prefektura Miyagi to nadmorska równina.
– Co tam piszesz w tym notatniku?
– Jestem etnografem, więc opisuję wszystko, co tutaj widzę… obyczaje…
– Po co ci to?
– Pracuję nad książką…
– Aha… – Tygrys znów pokiwał głową i lekko się uśmiechnął, ale Kazuo tego nie widział, bo wciąż się wpatrywał w niebo. – Nie boisz się śmierci?
– Boję. Każdy się boi.
– Ja się nie boję – odparł Tygrys jakby wezwany do odpowiedzi. – My się nie boimy. Walczymy w imię Allaha i jemu poświęcamy nasze życie. To on decyduje, co z nim zrobi. A ty w jakiego boga wierzysz?
– Właściwie