Jeden z tych pedalskich psychologów tłumaczył mu, że gwałty i jąkanie to skutek traum przeżytych w dzieciństwie. Co za idiotyzm. Jąkanie odziedziczył po ojcu, którego nigdy nie widział. Jąkanie i brudny garnitur. A o gwałceniu kobiet marzył, odkąd sięgał pamięcią. No i robił to, czego te kobiety nie potrafiły. Starał się bardziej. Prawie przestał się jąkać. Zgwałcił więzienną dentystkę. I uciekł z Ila. Kontynuował zabawę. Ostrzej niż dotychczas. To, że ścigała go policja, jeszcze dodawało tej zabawie pikanterii. Tak było aż do dnia, kiedy stanął twarzą w twarz z tym policjantem, kiedy dostrzegł w jego oczach zdecydowanie i nienawiść i zrozumiał, że ten człowiek mógłby go dopaść. Mógłby odesłać go z powrotem do ciemności dzieciństwa w zamkniętym schowku, gdzie starał się wstrzymywać oddech, żeby nie wciągać smrodu potu i tytoniu bijącego z grubego, zatłuszczonego wełnianego ojcowskiego garnituru, który wisiał tuż przed jego nosem, a który matka, jak mówiła, zachowała, na wypadek gdyby pewnego dnia ojciec znów się pojawił. Wiedział, że nie wytrzyma ponownego zamknięcia. Dlatego się ukrył. Ukrył się przed policjantem o spojrzeniu mordercy. Siedział cicho przez trzy lata. Trzy lata bez zabawy. Dopóki kryjówka nie zmieniła się w schowek. Potem nagle dostał tę szansę. Możliwość zabawy, w dodatku bezpiecznej. Oczywiście nie mogła być zbyt bezpieczna. Musiał czuć zapach strachu, żeby naprawdę się napalić. Strachu własnego i ich. Wszystko jedno, ile miały lat, jak wyglądały, duże czy małe, byle to były kobiety. Czyli potencjalne matki, jak powiedział jeden z tych durniów psychiatrów.
Przechylił głowę i spojrzał na nią. Mieszkania były akustyczne, ale to już go nie martwiło. Dopiero teraz, kiedy znalazł się tak blisko, w tym świetle, zauważył, że Ewa przez „w” ma drobne pryszcze wokół otwartych ust. Niewątpliwie usiłowała krzyczeć, ale to nie mogło jej się udać, bez względu na to, jak bardzo by się starała. Bo pod otwartymi ustami miała nowe usta. Krwawą, ziejącą dziurę w szyi w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się jej krtań. Przytrzymywał kobietę pod ścianą salonu, a z przegryzionej tchawicy wydobywały się i pękały jasnoczerwone bańki krwi. Mięśnie szyi napinały się i rozluźniały, jak u osoby cierpiącej na POChP, gdy rozpaczliwie usiłowała łapać powietrze. A ponieważ płuca ciągle pracowały, mogła pożyć jeszcze przez kilka chwil. Ale teraz najbardziej fascynowało go to, że jego żelazne zęby, przerywając jej struny głosowe, wreszcie położyły kres tej nieznośnej paplaninie.
Światło w oczach Ewy powoli gasło, a on w tym czasie usiłował odnaleźć w jej spojrzeniu ślad lęku przed śmiercią, pragnienia, by pożyć jeszcze przez sekundę dłużej. Nic takiego jednak nie znalazł. Powinna bardziej się starać. Może brakowało jej fantazji. Albo radości życia. Nienawidził, kiedy rozstawały się z życiem tak łatwo.
10 SOBOTA, RANO
Harry biegł. Nie lubił biegać. Podobno są ludzie, którzy biegają, ponieważ to lubią. Haruki Murakami lubił biegać. Harry lubił książki Murakamiego, oprócz tej o bieganiu, tę odłożył. Harry biegał, bo lubił się zatrzymywać. Lubił być po bieganiu. Wolał trening siłowy. Ten bardziej konkretny ból, ograniczony wydolnością mięśni, a nie gotowość do wytrzymywania cierpienia. Prawdopodobnie mówiło to coś o jego słabym charakterze, o skłonności do ucieczki, do poszukiwania środka uśmierzającego ból, jeszcze zanim się pojawi.
Ze ścieżki zeskoczył wystraszony chudy pies myśliwski z rodzaju tych, które trzymali zamożni mieszkańcy Holmenkollen, chociaż zdarzało im się polować nie częściej niż w jeden weekend raz na dwa lata. Właściciel biegł sto metrów za nim. Tegoroczna kolekcja Under Armour. Harry zdążył poobserwować jego technikę biegania, kiedy mijali się jak dwa nadjeżdżające z przeciwka pociągi. Szkoda, że nie biegli w tę samą stronę. Harry deptałby mu po piętach, dysząc w kark i udając, że ledwie daje radę, a potem wyprzedziłby go na podbiegach do jeziora Tryvann. Pokazałby mu zniszczone podeszwy swoich dwudziestoletnich adidasów. Oleg twierdził, że Harry podczas biegania okazuje się niewiarygodnie dziecinny, bo nawet jeśli obiecują sobie spokojny jogging przez całą drogę, Harry i tak przed ostatnią górką chce się ścigać. Na obronę Harry’ego należałoby powiedzieć, że sam się prosił o lanie – Oleg odziedziczył po matce niesprawiedliwie wysoką wydolność tlenową.
Dwie kobiety z nadwagą, które bardziej szły, niż biegły, rozmawiały, dysząc tak głośno, że nie słyszały, jak Harry się pojawia, dlatego skręcił na węższą ścieżkę. I nagle znalazł się w nieznanym terenie. Drzewa rosły tu gęściej, zasłaniając światło poranka, i zanim Harry dotarł do otwartej przestrzeni, zdołał posmakować znanego z dzieciństwa lęku, że zabłądzi, że już nigdy nie trafi do domu. Ale teraz wiedział, dokąd zmierza. Wiedział, gdzie jest dom.
Niektórzy ludzie lubili tutejsze świeże powietrze, miękkie pofałdowane ścieżki, ciszę i zapach świerków. Harry lubił panoramę miasta. Lubił jego dźwięk i zapach. Wrażenie, że może go dotknąć. Świadomość, że można w nim utonąć, pójść na dno. Niedawno Oleg spytał Harry’ego, jak chciałby umrzeć, na co Harry odpowiedział, że pragnąłby odejść spokojnie we śnie. Oleg wybrał nagłą i stosunkowo bezbolesną śmierć. Ale Harry go okłamał. Wolałby zapić się na śmierć w jakimś barze w mieście widocznym w dole. I miał świadomość, że Oleg również nie powiedział prawdy. On także zdecydowałby się na swoje dawne piekło połączone z rajem i postawiłby na przedawkowanie heroiny. Whisky i heroina. Kochanki, które mogli opuścić, lecz o których nie mogli zapomnieć, bez względu na mijający czas.
Harry sprintem pokonał ostatni odcinek po podjeździe, słyszał chrzęst żwiru podrywanego adidasami. W sąsiednim domu dostrzegł za zasłonką panią Syvertsen.
Wziął prysznic. Lubił brać prysznic. Ktoś powinien napisać książkę o braniu prysznica. Kiedy skończył i wszedł do sypialni, Rakel stała przy oknie w swoim ogrodowym stroju, w kaloszach, rękawicach roboczych, znoszonych dżinsach i spłowiałym kapeluszu przeciwsłonecznym. Lekko się obróciła i odgarnęła ciemne kosmyki wystające spod ronda. Harry był ciekaw, czy Rakel wie, jak ślicznie wygląda w tym stroju. Przypuszczalnie wiedziała.
– Iii – szepnęła i uśmiechnęła się. – Nagi pan.
Harry stanął za nią, położył ręce na jej ramionach i zaczął je lekko masować.
– Co robisz? – spytał.
– Oglądam okna. Jak myślisz, powinniśmy coś zrobić przed nadejściem Emilii?
– Emilii?
Rakel się roześmiała.
– Co jest?
– Tak gwałtownie przerwałeś to masowanie. Spokojnie, nie będzie żadnych gości. To tylko sztorm.
– A, o tej Emilii mówisz. Wiesz, wydaje mi się, że ten fort przetrzyma jeszcze niejedną klęskę żywiołową.
– Właśnie tak się wydaje nam, mieszkańcom Holmenkollen.
– To znaczy jak?
– Że nasze życie jest jak fort. Niedostępne. – Westchnęła. – Muszę iść kupić coś do jedzenia.
– Obiad w domu? Jeszcze nie wypróbowaliśmy tej peruwiańskiej knajpy na Badstugata. Nie jest bardzo droga.
Był to jeden z kawalerskich nawyków Harry’ego, do których usilnie starał się ją przekonać: do niegotowania domowego obiadu. Prawie już kupiła jego argumenty o tym, że restauracje