Wydała z siebie ochrypły, niemal przerażający ryk, kiedy napięła mięśnie i zaczęła prostować plecy, wpatrzona we własną czerwoną twarz w lustrze. Ciężary zadzwoniły o siebie w momencie odrywania się od ziemi. Sztanga nie wygięła się, tak jak to widział w telewizji, ale że obciążenie jest duże, poznał po rozdziawionych gębach dwóch młodych Pakistańczyków, którzy ćwiczyli bicepsy, licząc, że mięśnie się powiększą i wtedy będą mogli zrobić sobie na nich żałosne tatuaże świadczące o przynależności do gangu. Do diabła, jak on ich nienawidził! Do diabła, jak oni nienawidzili jego!
Mona Daa opuściła sztangę. Ryknęła i znów ją podniosła. Opuściła. Podniosła. Cztery powtórzenia.
Potem stała i cała się trzęsła. Uśmiechała się jak tamta wariatka z Lier po orgazmie. Gdyby tylko nie była taka tłusta i nie mieszkała tak cholernie daleko, może i coś by z tego wyszło. Powiedziała, że go rzuca, ponieważ zaczyna coś do niego czuć. Że raz w tygodniu to za mało. Tam i wtedy poczuł ulgę, ciągle jednak trochę o niej myślał. Oczywiście nie tak jak o Ulli, ale tamta kobieta była zabawna, naprawdę.
Mona Daa dostrzegła go w lustrze. Wyciągnęła z uszu słuchawki.
– Berntsen? Myślałam, że macie siłownię w komendzie.
– Mamy – odparł, podchodząc bliżej. Posłał Pakistańcom spojrzenie mówiące: „Jestem gliną, więc spadajcie”, ale jakoś nie dotarło. Może się co do nich pomylił. Przecież niektórzy z tych młodych chodzili teraz nawet do szkoły policyjnej.
– Więc co cię tu sprowadza? – Mona rozpięła pas, a Truls nie mógł się powstrzymać od gapienia się, żeby sprawdzić, czy dziennikarka odzyska normalną figurę pingwina.
– Pomyślałem, że moglibyśmy sobie trochę pomóc nawzajem.
– W czym? – Kucnęła przy sztandze i odkręciła śruby przytrzymujące obciążniki.
Truls kucnął przy niej i zniżył głos.
– Mówiłaś, że dobrze płacicie.
– Bo tak jest. – Mona wcale nie starała się mówić ciszej. – A co masz?
Chrząknął.
– To kosztuje pięćdziesiąt tysięcy.
Mona Daa głośno się roześmiała.
– Płacimy dobrze, Berntsen, ale nie aż tak dobrze. Dziesięć tysięcy to maks. I to za naprawdę smaczne kąski.
Truls wolno skinął głową, jednocześnie zwilżając wargi.
– To nie jest smaczny kąsek.
– Co powiedziałeś?
Teraz lekko podniósł głos.
– Powiedziałem, że to nie jest smaczny kąsek.
– A co?
– To obiad z trzech dań.
– Nie wchodzi w grę! – Katrine przekrzyczała kakofonię głosów i umoczyła usta w swoim koktajlu White Russian. – Mam partnera i on jest w domu. A ty gdzie mieszkasz?
– Na Gyldenløves gate. Ale tam nie ma nic do picia, za to jest cholerny bałagan i…
– Czysta pościel?
Ulrich wzruszył ramionami.
– Zmienisz pościel, a ja w tym czasie wezmę prysznic – zdecydowała Katrine. – Jestem prosto z pracy.
– Gdzie pracu…?
– Musisz wiedzieć tylko tyle, że ta praca wymaga ode mnie jutro wczesnego wstania, więc może… – Skinęła głową w kierunku wyjścia.
– Jasne. Ale nie moglibyśmy najpierw wypić tego, co mamy?
Spojrzała na swój drink. Zaczęła pić White Russian wyłącznie dlatego, że pił go Jeff Bridges jako Big Lebowski.
– To zależy.
– Zależy?
– Od tego, jak alkohol działa… na ciebie.
– Chcesz we mnie wzbudzić lęk, że nie dam rady, Katrine? – roześmiał się Ulrich.
Zadrżała lekko na dźwięk swojego imienia w ustach tego nieznajomego.
– A co, zaczynasz się bać, Ulrich?
– Nie. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale wiesz, ile kosztują te drinki?
Też się uśmiechnęła. Ulrich był okej, dostatecznie szczupły. Była to pierwsza i właściwie jedyna rzecz, jaką sprawdzała na profilu. Waga. I wzrost. Obliczała BMI równie szybko jak pokerzysta wylicza pot odds. Dwadzieścia sześć i pół ledwie mieściło się w granicach. Zanim poznała Bjørna, nawet nie przypuszczała, że kiedykolwiek zaakceptuje kogoś ze wskaźnikiem powyżej dwudziestu pięciu.
– Muszę iść do toalety – powiedziała. – Tu jest mój numerek do szatni, czarna skórzana kurtka, czekaj przy drzwiach.
Wstała i ruszyła przez salę, spodziewając się – ponieważ była to jego pierwsza szansa na zobaczenie jej od tyłu – że Ulrich sprawdza to, co w rejonach, w których się wychowała, nazywano „dupskiem”. I wiedziała, że jest zadowolony.
W tylnej części lokalu ludzi było więcej, torowała sobie wśród nich drogę, ponieważ „przepraszam” nie działało, chociaż taki właśnie skutek miało w tych częściach świata, które uważała za bardziej cywilizowane. Na przykład w Bergen. W tłoku wśród spoconych ciał musiano jednak ścisnąć ją mocniej, bo nagle poczuła, że nie może oddychać. Wyrwała się i po paru krokach wrażenie braku tlenu minęło.
W korytarzu w głębi jak zwykle była kolejka przed damską toaletą, a przed męską pusto. Znów spojrzała na zegarek. Kierująca śledztwem. Chciała być jutro pierwsza w pracy. A zresztą, niech to cholera.
Zdecydowanie otworzyła drzwi do męskiej toalety, weszła do środka, minęła pisuary – stojący przy nich dwaj mężczyźni nie zwrócili na nią uwagi – i zamknęła się w kabinie. Nieliczne przyjaciółki, jakie w ogóle miała, zawsze powtarzały, że za skarby świata nie przestąpiłyby progu męskiego kibla, bo te zawsze są bardziej obsrane niż damskie. Doświadczenie Katrine mówiło inaczej.
Spuściła spodnie i usiadła na sedesie, gdy nagle usłyszała delikatne pukanie do drzwi. Wydało jej się to dziwne, bo przecież z zewnątrz powinno być widać, że jest zajęte, a jeśli nawet ktoś uważałby inaczej, to po co by pukał? Spojrzała w dół. W szparze między drzwiami a podłogą dostrzegła czubki szpiczastych butów z wężowej skóry. Pomyślała, że ktoś musiał ją zauważyć, kiedy wchodziła do męskiej toalety, i poszedł za nią, licząc, że należy do gatunku lubiących eksperymenty.
– Odejdź stą… – zaczęła, ale „d” na końcu zniknęło z braku powietrza. Czyżby miała zachorować? Czy jeden dzień w pracy w roli szefowej nadzorującej śledztwo w sprawie, która, o ile wiedziała, mogła okazać się naprawdę wielka, zrobił z niej ledwie chwytający dech kłębek nerwów? O Boże…
Usłyszała odgłos otwierających się drzwi i do toalety weszło dwóch pół chłopców, pół