To zrozumiałe, że wojna była okrutna i nie miała sensu, ale trwała i Adrianna uważała, że należy się po prostu dostosować do zmieniającej się rzeczywistości. „Panta rhei” – Walter wielokrotnie powtarzał jej filozoficzną myśl Heraklita z Efezu, tymczasem on sam w pewnej chwili utknął gdzieś w zawieszeniu. Dotychczas pogodny optymista, teraz czymś mocno przybity. Nie wnikała jednak w to, nauczona przez życie z Emilem, że nie należy naciągać mężczyzny na zwierzenia, jeśli on się do tego nie garnie. Tak też uczyniła, odliczając dni do porodu, w radosnym oczekiwaniu na potomka, którego spłodziła z miłością swojego życia. Nawet szare ściany przytułku, przyozdobione jedynie prostym drewnianym krzyżem, nie odstręczały jej. Ona w swym umyśle była już o krok dalej, w zacisznej garsonierze Lewina, gdzie oczami wyobraźni ustawiała kołyskę, gotowała obiady i miała przy sobie najważniejsze osoby na świecie. Jej stęskniona dusza wędrowała do zacisznego kościółka, może gdzieś na prowincji, na uroczystość skromnych zaślubin z Emilem. Ona, kochająca przepych i blichtr, chciała właśnie skromnego ślubu, gdzie jedynie jej suknia będzie robiła wrażenie. Nie musiała być droga, ale musiała być piękna. Tylko po to, by zachwyciła na całe życie jej oblubieńca.
Głos Keniga wytrącił Waltera z lekkiego odrętwienia. Szef gestapo uśmiechał się do niego i podawał mu pióro, aby ten mógł podpisać przeczytane przed chwilą dokumenty.
– Ale przecież to tak nie było – powiedział cicho Lossow.
Kenig westchnął. Jakież to miało w tej chwili znaczenie, co się wydarzyło tego feralnego dnia, gdy Holly Evans straciła życie? Należało sprawę wyciszyć i uwiarygodnić wersję wymyśloną na potrzeby międzynarodowej społeczności.
– Obersturmführer Lossow, czy naprawdę chce pan tłumaczyć się przed gubernatorem Fischerem, że nie dopilnował pan, aby nasz gość z Czerwonego Krzyża miał zapewnione bezpieczeństwo? – Kenig kolejny raz posłał w kierunku Lossowa nieco fałszywy uśmieszek.
– Zastrzelił ją podpity oficer SS. Holly… panna Evans nie miała przy sobie broni, po prostu zwróciła uwagę na sadystyczne praktyki wśród niektórych oficerów. To niezbyt pochlebny wizerunek tak potężnego i poważanego państwa, jakim jest Trzecia Rzesza. Oficer SS zniżający się do poziomu zwykłego chuligana, który kopie leżącego starca… – stanowczo powiedział Walter.
– Tak… W rzeczy samej niektórym naszym oficerom brakuje… ogłady i kultury. Ale sam pan przyzna, że z Polakami nie można inaczej. To zwykli bandyci. Wrzucają granaty do kin, okradają niemieckie sklepy i bezpardonowo strzelają do obywateli niemieckich – tłumaczył Kenig.
– Tak, ale… – Lossow próbował oponować, ale szef gestapo przerwał mu.
– Obersturmführer Lossow, ten pijany oficer odpowie za to, co zrobił, zapewniam pana, ale jak to się mówi, brudy należy prać w domu. Rozumiem, że poruszyła pana ta bezsensowna śmierć panny Evans, ale czy prawda przywróci jej życie? Otóż nie. Natomiast pociągnie za sobą konsekwencje nie do przewidzenia. Już widzę te noty dyplomatyczne, nagłówki w gazetach… A panna Holly Evans wciąż będzie martwa.
Walter zastanowił się przez chwilę. Kenig miał rację. Bez względu na to, co się zdarzyło, nigdy więcej już nie zobaczy rumieńców i jasnych rzęs Holly Evans. Podpisał dokumenty. Przedstawiały polskiego bandytę, Mieczysława Wolińskiego, który próbował go zastrzelić, ale szturchnięty przez przypadkowego przechodnia wycelował w Holly Evans, na skutek czego została ciężko ranna, a następnie zmarła. Przestępca został schwytany i oczekuje na wyrok.
Von Lossow złożył zamaszysty podpis pod swoimi zeznaniami, które tak zręcznie opracowali funkcjonariusze gestapo, opuścił budynek w alei Szucha i udał się w kierunku parku w Łazienkach, by kolejny raz porozmawiać w duchu z Holly.
„Miałaś rację, Holly – myślał Walter. – Jestem wygodny, cyniczny i leniwy. Nie zdobyłem się nawet na to, żeby obronić prawdę o twojej śmierci. Ty byś zapewne walczyła do końca. W imię sprawiedliwości i swoich ideałów. A jakież są moje? Żadne. Nigdy ich nie miałem i mieć nie będę, chociaż ty pewnie chciałabyś, żebyśmy ja i wszyscy inni żyli pięknie. Gdyby tak było, nie byłoby wojen, represji i terroru. Panowałby raj na ziemi, niezmącony ludzką podłością. Dobro pokonałoby zło i każdy byłby szczęśliwym człowiekiem. To dobra opowieść dla małych dzieci, cudowna baśń czytana przed snem maluchom, które i tak kiedyś wyrosną na ofiary i katów. I ta odwieczna walka wciąż będzie trwała, dopóki istnieje świat, dopóki istnieje człowiek”.
Tego wieczoru poszedł do Adrii i upił się niemal do nieprzytomności, aby chociaż na chwilę zapomnieć o Holly Evans i swoim duchowym bankructwie, z którego przez większość swojego życia nie zdawał sobie sprawy.
Młodziutka dziewczyna delikatnie wycierała zakrzepłą krew z twarzy Hanki Lewinówny. Miała z tym trudność z powodu zabandażowanych palców. Kilka dni temu Schwartz wyrwał jej wszystkie paznokcie, a w izbie szpitalnej więzienia zrobiono jej opatrunki. W celi nie było jednak nikogo innego, ponieważ trzecia z więźniarek zmarła poprzedniej nocy.
Każde dotknięcie mokrą szmatką wywoływało na twarzy Hanki grymas bólu. Rany nie były głębokie, ale ciężkie oficerki Renate Zoll skutecznie poobijały jej twarz. Właściwie nie miała twarzy, tylko napuchniętą siną bułę z zakrzepniętą krwią wyciekającą z rozciętego łuku brwiowego i rozbitego nosa.
– Ja żyję? – jęknęła.
– Żyjesz, żyjesz – powiedziała cicho dziewczyna i dodała: – Mam na imię Zośka.
– Dlaczego ja żyję? – ponownie wystękała Hanka.
– Bo widać to jeszcze nie twój czas – szepnęła Zośka.
– Ale ja nie chcę żyć – płaczliwie dodała Lewinówna.
– Też mi się tak zdawało, jak ten knur wyrywał mi paznokcie. Ale potem już było lepiej. Zobaczysz jutro, może pojutrze znowu będziesz chciała żyć – odpowiedziała jej pogodnym tonem Zośka.
– Ty nic nie wiesz… Ja jestem tu już tak długo, że jutrzejszy dzień niczego nie zmieni. Tkwię niczym stały element wyposażenia. Nie musieli mnie bić ani katować, żeby wywołać we mnie tę chęć. To straszne miejsce… – Zaczęła płakać.
– Kobieto, nie mów tak. Trzeba walczyć. Do samego końca. Chcesz tym gnojom dać satysfakcję? Chcesz, żeby taka kurwa, jak „Biała Suka”, triumfowała? No wyobraź sobie jej pełną szczęścia mordę, gdybyś umarła. Wygrałaby. A dopóki dychamy, wciąż jest nadzieja. – Zośka mówiła z zaciętością w głosie.
Hanka uśmiechnęła się z trudem. Pierwszy raz od wielu miesięcy. A sprawiła to myśl, że napadła na Renate Zoll. Dusiła ją, jakby była szmacianą lalką i już wyobrażała sobie ten doping w oczach innych osadzonych, zwłaszcza tych, które miały okazję doświadczyć spotkania z tą kobietą.
– Wiesz za co „Biała Suka” mnie tak skopała? – zapytała.
– A czy ona potrzebuje mieć za co? – Zośka wzruszyła ramionami, bo nie dotarły do niej informacje o wyczynie Hanki.
– Chciałam ją udusić. – Lewinówna znowu próbowała się uśmiechnąć.
– Opowiadasz… – zaciekawiła się Zośka.
– Prawdę mówię… Rzuciłam się na nią, wbiłam paznokcie w szyję i dusiłam potwora. Nie zabili mnie za to tylko dlatego, że chcą ze mnie zrobić przynętę na takiego jednego – wyszeptała Hanka.
– To ci dopiero…