Na Dzikim Zachodzie. Karol May. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karol May
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Приключения: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-7895-222-0
Скачать книгу
przed siebie z zakłopotaną miną. Czując, że mamy rację, próbował się usprawiedliwić:

      – Tak źle nie jest. Mam nadzieję, że moi towarzysze na czas zobaczyli czerwonych i ukryli się przed nimi.

      – Zupełnie bezpodstawne przypuszczenie – odrzekłem. – Nawet w tym wypadku Komanczowie na widok ich śladów bez trudności odnaleźliby miejsce, w którym się ukryli. Zwłaszcza że wszystko działo się podczas białego dnia. Postąpił pan niegodnie. Czyż nie wiesz, że scout [Scout (ang.) – zwiadowca, przewodnik.] życie stawia na kartę w obronie tych, którzy powierzyli się jego pieczy? Chciałeś się usprawiedliwić, a osiągnąłeś skutek wręcz przeciwny. Koniokrad jest złodziejem, ale zasługuje na pewnego rodzaju podziw dla swej odwagi. Natomiast scout tak tchórzliwy jak pan godzien jest pogardy. Ruszymy w ślad za czerwonymi. Będziecie mi towarzyszyć, Mr. Jim?

      – Pan jeszcze pyta? Bracia Snuffles są zawsze gotowi do wyratowania bliźnich z opresji. Nie sądzisz, stary Timie?

      – Yes – skinął drugi. Musimy się podkraść do nich jak najprędzej, inaczej zginą.

      – Oczywiście. Pięciu białych, z których trzech nie jest westmanami, przeciw siedemdziesięciu czerwonoskórym, którzy ruszyli na zbrojną wyprawę! Proszę mi jednak powiedzieć, Mr. Shatterhand, czy zdaniem pana ten Perkins, któregoś nazwał scoutem, tym razem mówił prawdę?

      – Sądzę, że tak. Nie przypuszczam, aby zbijał jedno kłamstwo drugim – przypłaciłby to życiem. Według jego słów, grupa białych składała się z pewnego nieznajomego, z jego służących i dwóch westmanów. Ciekaw jestem bardzo, co to za westmani?

      – Dzielni, bardzo dzielni ludzie – zapewnił Perkins.

      – Jeśli tacy dzielni jak pan, niech Bóg ulituje się nad nieznajomym. A więc naprzód! Straciliśmy dziś wiele czasu!

      Dosiedliśmy koni i ruszyli na zachód, wzdłuż śladów ciągnących się w kierunku górnego biegu rzeki. Miałem wrażenie, że ostatnie zeznania Perkinsa były prawdziwe. Upewnić się o tym było trudno, gdyż ślady białych zostały na miejscu popasu zatarte przez Indian. Spodziewałem się, że po drodze natrafimy na bardziej wyraźne odciski. Nadzieja ziściła się, gdyśmy dotarli do miejsca, w którym czerwoni się zatrzymali. Jim Snuffle osadził wierzchowca i rzekł:

      – Tutaj się naradzali. Ale nad czym?

      – Wiem – rzekłem. – Zastanawiali się nad liczbą białych, których ścigali.

      – Tak? Czemu pan tak przypuszcza?

      – Do tego miejsca jechali tropem białych. Tu opuścili go, dwaj spośród nich zsiedli z koni, aby zbadać ślady. Widocznie po drodze powstała różnica zdań, chcieli więc przekonać się, kto miał rację. Ponieważ starali się nie zatrzeć śladów bladych twarzy, my również będziemy mogli przyjrzeć się im dokładnie i przekonać się, czy Perkins powiedział prawdę.

      – Ależ proszę, sir! – rzekł pojmany scout. – Przekonacie się, że nie kłamałem.

      Zacząłem badać ślady. Zadanie było trudne, gdyż przestrzeń niestratowana przez czerwonych była niewielka, a zależało mi na odkryciu śladów zwróconych w przeciwnym kierunku podków. Po długim jednak mierzeniu i porównywaniu osiągnąłem pożądany rezultat. Odnalazłem owe ślady. Był to dowód jego prawdomówności, co prawda bardzo niewyraźny; odkryłem go tylko dlatego, że miałem go na względzie podczas poszukiwania. Indianie badali ślady w pomyślniejszych okolicznościach, więc liczyłem się z tym, że dostrzegli zapewne odciski odwróconych podków. W takim razie powinni byli pchnąć zwiadowców w trop za jeźdźcem. Ponieważ nie spotkaliśmy ich ani nie natrafiliśmy na ich ślady, nie troszczyłem się tymczasem o tę okoliczność.

      Perski mirza

      Ruszyliśmy w drogę. Po jakimś czasie wyczytaliśmy ze śladów, że dwaj Indianie odłączyli się od oddziału. Jeden ruszył na prawo, drugi zaś na lewo.

      – Czyżby ruszyli na zwiady? – zapytał Jim Snuffle.

      – Oczywiście. Dowódca oddziału zorientował się po śladach, że jest niedaleko białych, więc pchnął dwóch zwiadowców. Wkrótce dotrzemy do miejsca, w którym przyłączyli się do swoich towarzyszy.

      Po jakimś kwadransie ślady obu zwiadowców zbiegły się z głównym tropem. Spodziewałem się, że wkrótce dotrzemy do miejsca, w którym dokonano napadu. Ponieważ Indianie mogli się tam jeszcze znajdować, zachowaliśmy jak największą ostrożność, by się przypadkiem na nich nie natknąć. Jechałem przodem, w każdej chwili gotów do ataku.

      Na szczęście, jakkolwiek teren wydawał mi się niebezpieczny, obawa okazała się płonna. Dookoła rosły gęste krzaki, za każdym mógł się kryć nieprzyjaciel. Nagle zarośla się urwały i w odległości jakichś pięciuset kroków ujrzałem obóz Indian.

      Konie, puszczone wolno, harcowały po polu. Stało również kilkanaście koni jucznych, obładowanych żywnością. Nie było w tym nic dziwnego. Czerwoni przecież wykopali topór wojny i nie mili czasu na urządzanie polowań. Ponadto strzelanina zdradziłaby położenie ich obozu.

      Wojownicy utworzyli wielkie koło. Wewnątrz niego toczyła się widocznie jakaś ważna narada. Stali tak blisko siebie, że nie mogłem poprzez ich ciżbę przebić się spojrzeniem. Cofnąłem się nieco, zsiadłem z konia, przywiązałem go do drzewa i to samo zaleciłem obu braciom.

      – Trzeba zsiadać? Nie można jechać dalej?

      – Nie. Jesteśmy w pobliżu indiańskiego obozu.

      – Do licha! Nareszcie ich dogoniliśmy! Schwytali białych?

      – Tak.

      – Przyjrzyjmy się tym Indianom.

      Ruszyliśmy naprzód, bacząc, by nas nie zauważono. W pewnym punkcie zatrzymaliśmy się.

      – Tak, to Komanczowie, – rzekł Jim. – Nie sądzisz, stary Timie?

      – Yes – odparł tamten lakonicznie.

      – Utworzyli zwarte koło. Białych nie widać. Prawdopodobnie znajdują się wewnątrz koła. Jak sobie czerwoni będą z nimi poczynać?

      – To się wkrótce pokaże. Wielką rolę gra tu kwestia, czy przy napadzie krew się polała. Jeśli choć jeden z czerwonoskórych został ranny lub zabity, białych czeka rychła śmierć.

      – Tak, ma pan rację. Zabiją ich na miejscu.

      – Nie sądzę.

      – Sądzi pan, że ich zabiorą ze sobą?

      – Tak. Ale niezbyt daleko. Indianie lubią nadawać wyrokom i egzekucjom uroczysty charakter. Obecny ich obóz nie jest odpowiednim terenem dla kaźni. Nie zbywa tu wody, poza tym jest to miejsce pozbawione ochrony naturalnej, zbyt otwarte i widoczne. Sądzę więc, że poszukają wkrótce innego obozowiska.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной,