Niewolnicy snów. Część 1. Dominika Budzińska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Dominika Budzińska
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Любовно-фантастические романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-7859-359-1
Скачать книгу
na Justina.

      – Co teraz mamy? – zaczepiła go.

      – Żyjesz? – spojrzał zdziwiony. – Wszyscy, łącznie z psorem od anglika, zastanawiali się, gdzie przepadłaś.

      – Musiałam coś załatwić.

      – Aaa… – pokiwał głową ze zrozumieniem. – Nawet domyślam się co. Przeziębiłaś się nagle, czy to alergia? – zapytał, przyglądając się jej twarzy.

      Udała, że nie słyszy.

      – To gdzie ta lekcja?

      – Jaka lekcja? Może powinnaś jeszcze coś załatwić? – zażartował.

      – Daruj sobie.

      – No dobra. Mamy chemię. Tutaj – wskazał salę obok.

      – Dzięki – weszła do klasy, mając nadzieję, że za chwilę zobaczy Scotta i wszystko się wyjaśni, ale wciąż go nie było.

      Reszta zajęć minęła spokojnie. Nauczyciele okazali się na szczęście mniej egzaltowani od nawiedzonej pani dyrektor, a ludzie w klasie wyrozumiali i niezwykle przyjaźnie nastawieni do życia. Nie spodziewała się tego. Myślała, że po porannej prezentacji już na zawsze pozostanie obiektem drwin i mało wyszukanych żartów. Tymczasem oni przyjęli ją jak dawno niewidzianą, dobrą koleżankę, która na jakiś czas musiała wyjechać. W poprzedniej szkole nie mogłaby liczyć na tak entuzjastyczne przywitanie. Zaskoczyło ją, że nagle potrafiła otwarcie i swobodnie rozmawiać, pomimo że zupełnie ich nie znała. Nawet nie zauważyła, kiedy minęło siedem lekcji. Tak bardzo była zaabsorbowana nową sytuacją, że na chwilę zapomniała o Scotcie. Wszystko wydało się niesamowite i niewiarygodne. Zaczynało jej się tu podobać. Każda kolejna minuta mogła być następną niespodzianką, a najprzyjemniejszy wydał się fakt, że niczego nie była w stanie przewidzieć.

      – Odprowadzić cię gdzieś? – zagadnął Justin, kiedy opuścili salę.

      – Nie, ale dziękuję za miłą propozycję – uśmiechnęła się.

      – Ładniej wyglądasz, kiedy nie płaczesz.

      – Naprawdę? Dobrze wiedzieć, bo miałam zamiar częściej zalewać się łzami.

      – No i co? Zmieniłaś zdanie?

      – Właśnie się zastanawiam. Uwielbiam nawilżać twarz. To podobno zdrowe i doskonale oczyszcza mózg z głupoty, więc ostatnio nie robię nic innego, tylko ryczę – zrobiła poważną minę, po czym parsknęła głośnym śmiechem.

      – Dobre. Też powinienem spróbować – śmiał się razem z nią.

      Wyszli ze szkoły. Było chłodno. Znowu zanosiło się na deszcz. Co jakiś czas silny podmuch wiatru porywał w górę kolorowe liście. Martika wyjęła z torby kurtkę. Zarzuciła ją na ramiona.

      – Zmarzniesz – powiedział nagle. – Powinnaś ją ubrać.

      – Naprawdę miło, że tak się troszczysz – była zaskoczona. – Dziękuję, ale jestem dużą dziewczynką. Potrafię o siebie zadbać. Przynajmniej w kwestii ubioru.

      – Jasne – pokiwał głową. – To co, może dasz się jednak odprowadzić? – nie dawał za wygraną.

      – Nie słuchasz? Do jutra, Justin. Postaram się przybyć na pierwszą lekcję – uśmiechnęła się, a potem zarzucając kaptur na głowę, szybkim krokiem ruszyła przed siebie.

      Szkoła mieściła się na obrzeżach miasta. Droga stąd do nowego domu zajmowała mniej więcej piętnaście minut spacerkiem. Większość uczniów musiała dojeżdżać szkolnym autobusem, który przejeżdżał także obok jej osiedla. Drogę można było skrócić, gdy szło się przez park niedaleko szkoły. Okolice tej części miasta były zielone. Zarówno budynek szkoły, park, jak i ekskluzywne osiedle domów jednorodzinnych, na którym właśnie zamieszkali państwo Royensen, otoczone były bujną roślinnością. O tej porze roku kolorowe drzewa, mieniące się obszerną paletą jesiennych barw, wyglądały urzekająco. Przy nich nawet deszczowy pochmurny dzień wydawał się pogodny. Martika uwielbiała takie pejzaże. Przyroda zawsze ją zachwycała. Pomimo zimna i deszczu, który zaczynał właśnie kropić, postanowiła pokręcić się po parku. Było tu bardzo przyjemnie. Mnóstwo wąskich, krętych alejek prowadziło do olbrzymiej fontanny, która stanowiła punkt centralny całego obszaru. Co parę metrów stały niewielkie drewniane ławeczki zakończone żeliwnymi okuciami. Przy każdej znajdował się podobnie wykonany kosz na śmieci. Wzdłuż alejek rosły krzewy bukszpanu i drzewka akacjowe, pośród których, co pewien czas, wyrastała wysoka latarnia. Dodatkową ozdobą parku były dwa spore stawy, licznie zamieszkiwane przez grupę głośnych kaczek i kilka czarnych łabędzi. Pomyślała, że w nocy musi być tu jeszcze ciekawiej i zapragnęła niebawem to sprawdzić. Park był zadbany i sprawiał wrażenie miejsca rzadko odwiedzanego przez mieszkańców. Co prawda, w niektórych godzinach aż roiło się tutaj od młodzieży, zwłaszcza tej, która z jakiegoś powodu nie mogła w tym czasie uczestniczyć w lekcjach. Przeważnie jednak było tu pusto i spokojnie. Dziewczyna zastanawiała się, po co ktoś zadał sobie tyle trudu? Po co tworzyć tak wielki park w miejscu, w którym nikt z niego nie korzysta? Jeśli powstał jedynie z myślą o pobliskiej szkole, niestety, na wiele się nie przydał. Popołudniu, kiedy kończyły się zajęcia, a zwłaszcza po siedemnastej, kiedy zamykano bibliotekę, trudno tu było spotkać kogokolwiek.

      Wyjęła z kieszeni spodni telefon i sprawdziła godzinę. Dochodziła szesnasta trzydzieści. Przestało kropić, ale niebo było nadal zachmurzone. Usiadła na ławce niedaleko stawu. Nie chciało jej się wracać do domu. Przez chwilę obserwowała, jak dwie kaczki biją się o kawałek chleba, który rzuciła im przechodząca obok staruszka. Po drugiej stronie jakaś para śmiała się głośno, co chwilę przytulając. Zamyśliła się. Przypomniała wczorajsze popołudnie. Nie miała pojęcia, co się dzieje ze Scottem. Nie zdążyli nawet wymienić numerów. Byli sobą zbyt oczarowani, zajęci rozmową, pewni, że za chwilę znowu się zobaczą. Wszystko stało się tak szybko. Wzbierała w niej złość. Była na siebie wściekła. Przez roztargnienie nie mogła się teraz skontaktować. Gdyby miała ten cholerny numer. Scott nie mógł przecież bez powodu nie pojawić się w szkole. Nie mógł zapomnieć o spotkaniu. Była pewna. Miała nadzieję, że nic się nie stało, ale podświadomie zaczynała się denerwować.

      Nagle pomyślała o kafejce. Jedyna możliwość, by się czegokolwiek dowiedzieć. Poderwała się z ławki. Idąc, próbowała w myślach odtworzyć drogę. Niestety nie pamiętała wielu szczegółów. Wczorajszy deszcz i potworna wichura skutecznie utrudniały widoczność. Pokonała tę trasę, zupełnie nie zwracając na nic uwagi, marząc tylko o tym, by schronić się przed burzą. Dopiero teraz dotarło do niej, jak bardzo była nierozsądna. Przecież tak naprawdę kompletnie go nie znała. A gdyby zrobił jej krzywdę, okazał kimś innym? Zganiła siebie za te myśli. Przypomniała sobie jego oczy, wpatrzone w nią z takim spokojem. Był delikatny i opiekuńczy. Na samo wspomnienie robiło jej się gorąco.

      Dość długo krążyła po okolicy, próbując znaleźć ukrytą pośród uliczek kawiarenkę. Miejsce jakby zapadło się pod ziemię. Zatęskniła za wczorajszym dniem, za każdą chwilą. Chciała, by tamten czas nagle wrócił i na długo się zatrzymał.

      Wieczór dłużył się niemiłosiernie. Od momentu, kiedy zrezygnowana wróciła do domu, nie mogła się na niczym skupić. Siedziała przy biurku nad stertą rozłożonych książek, bezmyślnie wpatrując się w tekst.

      – Zjesz coś? – pani Royensen zajrzała do pokoju przez uchylone drzwi. – Zaraz będzie kolacja.

      – Nie mam ochoty.

      – Nie jadłaś obiadu.

      – Mamo, daj spokój – powiedziała poirytowana.

      Zaniepokojona Emily podeszła do córki. Dopiero teraz zauważyła zapłakaną twarz.

      – Co