Na złość. Andrzej F. Paczkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Andrzej F. Paczkowski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Любовно-фантастические романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-7859-360-7
Скачать книгу
title>

      © Copyright by Andrzej F. Paczkowski & e-bookowo

      Zdjęcie na okładce: Agata Bonter

      Projekt okładki: e-bookowo

      Korekta: Katarzyna Jarkulisz

      ISBN 978-83-7859-360-7

      Wszelkie prawa zastrzeżone.

      Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

      Wydanie I 2014

      Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

      Patrzyłam z okna, kiedy ojciec, niski mężczyzna o łysawej głowie, jak tylko przekroczył próg, a nie zdążył jeszcze zamknąć za sobą porządnie furtki, od razu wdepnął w gówno.

      – Niech to szlag! – zaklął.

      Wyglądał na zmęczonego, pobrużdżona twarz wyraźnie nosiła ślady zmęczenia i niewyspania. Wielki nos, przypominający raczej bulwę ziemniaka niż nos człowieka, rozszerzał się i zwężał w porywie silnego wciągania i wydmuchiwania powietrza, tak bardzo był wzburzony tym, co go zastało za furtką. Tak było każdego dnia.

      – Wszędzie gówna! Nie ma miejsca, żeby nie wdepnąć w gówno! – mówił do siebie, zaciskając i tak już białe, wąskie usta, co oczywiście nie dodawało mu urody.

      Obserwowałam ojca zza firany, stojąc w swoim pokoju.

      Na głowie pozostały mu jeszcze długie na około osiem centymetrów włosy, przerzucane z jednego boku na drugi, tak by przykryć łysą czaszkę na samym środku. Tym sposobem starał się zatuszować postępującą łysinę, którą i tak wszyscy widzieli, ponieważ była już w bardzo zaawansowanym stanie, a tego nie dało się ani cofnąć, ani też ukryć, jakkolwiek by się starać.

      – Jak ja tego nie cierpię!

      Szedł, a właściwie przeskakiwał przez plac, na którym kiedyś (całe dwadzieścia lat temu!) rosła gęsta zielona trawa, koszona przez niego raz w tygodniu, nową kosiarką ręczną kupioną od razu po ślubie. Aby było jak w amerykańskim filmie. Tego pragnęła mama. I otrzymywała co chciała, bo Zdzisiek robił wszystko, czego jego maleństwo sobie zażyczyło. Chciała świeży chleb rano, to biegł w te pędy do sklepu o szóstej, jeszcze zanim się obudziła. Chciała skoszoną trawę? To ją skoszoną miała. Chciała aby ją pieprzył „na pieska” to ją brał od tyłu, bo każda pozycja mu odpowiadała, był przecież facetem (podglądałam z bratem przez dziurkę od klucza). Czegokolwiek zapragnęła, dostawała to bez szemrania. Bo tata bardzo ją kochał i, jak widać, nie wypłaciło mu się to.

      – Ja już rzygam tymi gównami. Jak Boga kocham, wszędzie gówna!

      Gdzie podział się ten piękny plac, ta soczysta trawa kolorem przypominająca nadzieję? Gdzie zniknęły zasiane kwiaty, wydzielające upajającą woń? Gdzie, pytał się każdego dnia, wracając do domu. Bo teraz pozostały mu już jedynie pytania, odpowiedzi nie potrzebował nikt.

      Odchody na placu, przy każdym wdepnięciu, wydawały niesmaczne dźwięki, charakterystyczne chlupnięcia. Do tego rano spadł deszcz, co tylko pogorszyło sprawę. Kupy przesiąknięte wodą przyprawiały go niemalże o apopleksję.

      W pewnym momencie noga poślizgnęła się i jak długi wyrżnął orła. Walizka upadła z pluskiem w kałużę deszczówki rozmieszanej z kaczymi kupami. Marynarka się zachlapała, spodnie na tyłku przesiąknęły brudem.

      – Ja ją zabiję! Jak psa! Już to się skończy!

      Podniósł walizkę i uczynił kolejnych parę kroków, by wreszcie dostać się na schody prowadzące do drzwi domu. Ale i tu, bo chodź schody były ukryte pod dachem, to jednak nie uchroniło ich to przed masą gówien leżących aż po sam szczyt. Pięć pierdolonych, umorusanych gównami schodów! Droga cierniowa! I każdego dnia to samo. Smród niósł się niemiłosierny.

      Ona chyba ocipiała, że do tego doprowadziła.

      On chyba upadł na głowę, że jej na to pozwolił.

      Kiedy to się właściwie stało? Przecież nie dzisiaj. Te gówna leżą tu już miesiącami. Każdego dnia pojawiają się nowe i nowe. Od tego można, kurwa, zwariować. Cały ten dom, ich życie, wszystko było po prostu jednym wielkim gównem. Musiał coś zrobić, nie ma szans. To się skończy. Tu się dzisiaj wydarzy coś złego. Dojdzie do katastrofy. Pierdolnie kometa. Rozjebie się wszystko na maksa. Poleje się krew. Po prostu zabije ją i nastanie spokój. A potem wyrżnie w pień wszystkie kaczki! Bo tak dłużej już być nie może.

      – Albo ona, albo ja! – postanowił.

      Włożył klucz do dziurki, przekręcił i otworzył drzwi. Buty znajdowały się w opłakanym stanie, a były to ostatnie buty na które wydał tyle kasy, której zresztą nie miał. Za te buty się jej dostanie!

      Zamknął za sobą drzwi. Ona akurat wchodziła do przedpokoju z porcelanową miską w ręce, jeszcze od jego matki nieboszczki, która dobrze zrobiła że wykitowała, bo wpieprzała się do wszystkiego. Nie było dnia by czegoś nie krytykowała, oczy miała i w dupie, nic nie umknęło jej uwagi. A jej córka, czyli mama, była taka sama!

      – O, już jesteś? – zapytała zmęczonym głosem i odwróciła się, jakby go nie było. Nie zapytała jak było w pracy, jak się ma, tylko takie zwykłe: „o, już jesteś”, jakby się zdziwiła, że on też tu, kurwa mać, mieszka.

      Ale nagle kątem oka spojrzała na ojca, na mokrą walizkę, na powiększającą się plamę na jego tyłku i buty oblepione od gówien. Rozszerzyła oczy ze zdziwienia.

      – Co to ma znaczyć? – powiedziała ze zmarszczonymi brwiami.

      – Wdepnąłem w gówno, chyba aż tak ślepa nie jesteś?! – warknął, ściągając buty z wyraźną trudnością.

      Ona patrzy na niego, taka jakaś zdziwiona i wyglądem przypomina srającego kota na pustyni, takie jakieś zdziwienie rysuje się na jej twarzy. Gdyby nie to, że był porządnie wkurwiony, roześmiałby się. Wyglądała komicznie. Co on w niej widział dwadzieścia lat temu?

      Puszcza miskę jedną ręką i chwyta się pod bok.

      – To ja cały dzień koło tych gówien chodzem i w nie nie wejdem a ty tylko przyjdziesz i od razu w nie: jeb?! – powiedziała oskarżycielsko, używając tego swojego dziwnego języka, co doprowadzało go do szewskiej pasji. Nienawidził kiedy nie wysławiała się poprawnie. Wszędzie, gdzie było ę, wymawiała to jako em lub en, a tam gdzie ą, słychać było on, om. Jakby po polsku mówić nie umiała!

      Myślał, że chyba się przesłyszał. To ona go jeszcze oskarża o to, że wdepnął w gówno, kiedy na całym placu nie było nawet milimetra wolnej przestrzeni? Chyba mu się to śni! To jakaś paranoja? Co się dzieje? Czemu mu jest tak ciepło? Musi zdjąć krawat uciskający jego szyję, miał wrażenie że się dusi.

      Patrzę jak ojciec zdejmuje buty. Powoli, z trudem. A ciśnienie mu z pewnością podskakuje, serce podchodzi niemalże do gardła. I nagle patrzy na mamę zupełnie innym wzrokiem. Jakby się przebudził z długoletniego snu. Może rzeczywiście trwał w jakimś uśpieniu, pieprzonej nirwanie? Opowiadał mi potem przy wódce jak zamierzał ją porządnie pierdolnąć, najlepiej dokładnie między oczy, tak by ją od razu powaliło na kolana, zaćmiło na małą chwilę, może wtedy by się przebudziła również ona. Przecież każdy zna to powiedzenie, że: „Kiedy chłop baby nie bije, to jej wątroba gnije”. Cały problem polegał na tym, że przez dwadzieścia lat nie podniósł na nią ręki. Miał ją lać, jak jego ojciec lał matkę. Doprowadzać do porządku, ukazywać gdzie jest jej miejsce, po prostu dawać jej do zrozumienia, że on rządzi w tym zaściankowym domu, nie zaś ona. Ale było zupełnie inaczej. Był za dobry. Za miły, za, kurwa, dobroduszny, i kochający za bardzo też. Za czuły. A w zamian za to ona, jak te kaczki na dworze, srała mu dwadzieścia lat na głowę!

      Nie, nie będzie awantury! – powiedział sobie w duchu. Nic nie będzie. Bo właśnie w jego głowie zapaliła się lampka i już wiedział co należy zrobić.

      Nazajutrz mama wyszła na podwórze, przeszła przez plac, nie przejmując się tym po czym stąpa, otworzyła drewniane drzwi i wypuściła na światło dnia setki kaczek. Była zmęczona. Niedawno stwierdziła, że taka ilość kaczek chyba