Całą sobotę dochodziłem do siebie. Brak treningu dał się odczuć wyraźnie. W niedzielę zadzwoniłem do Marzeny i umówiłem się z nią, że w połowie tygodnia przyjedzie z Leszkiem do Warszawy. Już na stałe. Swoim rodzicom powiedziałem, że mam pracę, ale o wszystkim powiem, gdy przyjadę do domu. Matka chciała wiedzieć, czy mam dobre warunki, czy dam sobie radę, ale ojciec uspokoił ją. Chyba zrozumiał. W poniedziałek po raz pierwszy poszedłem do pracy. Było tak, jak mówił Eryk.
Milicjant z Chojnowa i cudzoziemiec, który spełnił prośbę Siergieja
Świtało, kiedy wjeżdżałem do Chojnowa. Padał drobny śnieg z deszczem. Mieścina przywitała mnie brakiem oświetlenia i zaniedbanymi klockami, zwanymi szumnie willami. Typowa zapyziała pipidówa, z której wszyscy chcieli uciec. Ci najmniej ambitni – do Legnicy. Przejechałem przejazd kolejowy, jak zwykle w Polsce, nieoświetlony, jakąś małą brudną rzeczkę i skręciłem w lewo, w ulicę II Armii Wojska Polskiego. Po obu stronach stały poniemieckie domy, podniszczone i pomieszane z socjalistycznym budownictwem, które wskazywało miejsca, w które wstrzelała się Armia Czerwona w 1945 roku. Przejechałem około kilometra i zaparkowałem na rozwalającym się chodniku pod taką ocalałą willą, oznaczoną numerem piętnastym. W dwupiętrowej willi mieścił się posterunek MO, podległy WUSW w Legnicy. Po przeciwnej stronie była chyba jakaś szkoła. Zauważyłem boisko. Łuszczącą się farbę zielonej elewacji podkreślał brudnawy napis na długim i szerokim transparencie: „Żeby Polska w siłę rosła, a ludziom żyło się dostatniej”. Ten cytat z Gierka wisiał praktycznie na każdej fabryce, szkole, a nawet malowano go na ścianach domów. Tutaj ktoś skreślił drugą część i dopisał po przecinku: „trzeba wieprza, a nie osła”. Pod spodem namalowano czerwoną „solidarycą” nazwę tego związku. „Ale, kurwa, pilnują!” – pomyślałem i wszedłem na komisariat. Dyżurny przebudził się na mój widok. Włożył, nie wiedzieć czemu, czapkę, wstał i zapytał przestraszonym głosem: – Obywatel w jakiej sprawie? – W tajnej – odpowiedziałem, pokazując mu legitymację, co wyraźnie wpłynęło na jego samopoczucie. Panikę kamuflował szybkim przełykaniem śliny. Postanowiłem go dłużej nie męczyć: – Ja do komendanta. Spodziewa się mnie. – Oczywiście, oczywiście – szybko powiedział milicjant, szczęśliwy, że nie on będzie miał kłopot. Przynajmniej na razie. Zadzwonił z centralki. – Janusz, ktoś do ciebie… z Warszawy. – Odłożył słuchawkę i otworzył mi drzwi, mówiąc: – Pierwsze piętro, na prawo. Tabliczka jest na drzwiach. Wszystkie milicyjne komendy są pomalowane tą samą przygnębiającą farbą, białosiną. Chodzi chyba o to, by każdy, kto tu wchodzi, poczuł się jak w trupiarni – bezosobowo i beznadziejnie. Wykładzina na podłodze, „milicyjny błękit”, potęgowała takie wrażenie. Bez pukania otworzyłem drzwi z tabliczką „Komendant”. W środku ubierał się w mundur młody mężczyzna, może trochę młodszy ode mnie. Widać było, że jest wysportowany. Szczupły, ale nie chudy. Trochę niższy ode mnie. W dolnej strefie wysokiego wzrostu. Miał pociągłą twarz, proporcjonalny nos, gęste czarne włosy, podobnie gęste brwi. Był trochę śniady. W twarzy i uśmiechu miał coś kobiecego, taką ulotnie kokieteryjną delikatność. Takie skojarzenia narzuciły mi się same. Domyśliłem się, że w szkołach i w pracy musiało mu być ciężko. Te uśmieszki, kpiny za plecami…W dodatku był kawalerem. Typowy figurant „Hiacynta”, uśmiechnąłem się w duchu. – Paweł Grzegorzewski z Warszawy – przedstawiłem się, by ułatwić mu dostosowanie się do kłopotliwej dla niego sytuacji. – Dyżurny powinien poprosić mnie na dół, ale widzi pan, jacy oni są. Odkąd zesłano mnie tutaj, nocuję często na posterunku. Nie chce mi się wracać po nocy do Legnicy – powiedział z uśmiechem. – Janusz Zenkat. Witam pana. Uścisnąłem podaną dłoń. Uścisk miał równie delikatny, jak wyraz twarzy. – Spodziewałem się kogoś od was. – To dobrze – odpowiedziałem. – Szybciej załatwimy sprawę, a ja mam jeszcze szmat drogi do Warszawy. – Herbaty? Kawy nie mamy. Cukru chyba jeszcze starczy. Pan siada przy biurku. – Skinąłem głową, a mój gospodarz wyjął dwie szklanki. Do jednej z nich włożył grzałkę. Kiedy zagotowała się, woda wsypał łyżeczkę ulunga i postawił naczynie przede mną. Powtórzył podobne czynności z drugą szklanką i w końcu usiadł na swoim komendanckim krześle. Teraz mogliśmy pogadać. Opowiedział mi o próbach zakładania „Solidarności” w milicji. Niewielu się na to złapało, ale wystarczyło na porządny smrodek. Legnicka „Trójka” od razu chciała wszystkich wyrzucić, ale centrala kazała im jedynie obserwować. Zenkat tłumaczył mi sytuację na początku października. Część „krawężników” uwierzyła w to, że jest ofiarami komuny. Tak im tłumaczyła lokalna „Solidarność”, „Solidarność” i księża. Zenkat uznał, że nie warto z tym walczyć w zwykły sposób, lecz najpierw wybadać rzeczywiste nastroje. Pogadał z ludźmi. Powiedział im, by poprosili związkowców o oficjalne poparcie, wtedy i on nie będzie robił im problemów. Sam nie może się w to włączyć, bo nie chce nigdzie należeć, ale nie jest przeciwny związkom. Nie powiedział im, że był kandydatem do partii. Uwierzyli mu i… nadziali się na minę. Od związku dostali jedynie ulotki, jakieś książki, których nawet nie przeczytali. Żadnego oficjalnego poparcia. Lokalna „S” dopiero co powstała i nikt u nich nie wiedział, czy nie wyjdzie przed szereg. Ich gdańska centrala, z doradcami i Wałęsą – Zenkat podkreślił kolejność – obawiała się wchodzenia do MSW. Powiedzieli im, by poczekać. Milicjanci, rozczarowani jak cholera, poszli do księdza. Ten zaczął ich namawiać do ostrożności, bo czasy są niepewne, i zaprosił na msze dla mundurowych, które organizuje w każdą środę po południu. Poradzili się swojego dowódcy, czyli Zenkata, który obiecał dowiedzieć się, co powie „góra”. Góra nie powiedziała nic, bo ten nawet do niej nie poszedł, tylko wysłał nieoficjalnie notatkę do KG. Miał tam znajomego w kadrach. Stamtąd trafiło to do nas. Tydzień później zadzwonił do niego ów znajomy. Podał mu numer do „kogoś w MSW”. Okazało się, że był to numer do Tadeusza. Zgodnie z jego sugestią poszedł sam do tego księdza i poprosił go o to, by nie mieszał polityki z religią. Nikt nie ma nic przeciwko wierzącym milicjantom. Niech sobie praktykują, byleby nie bawili się w zbawianie kraju. Ksiądz zgodził się z Zenkatem. Podkreślił, że są sprawy niezależne od polityki, zarówno u Boga, jak i u cesarza. Pytał przy okazji o kłopoty z przestępczością: jak to wygląda w przypadku żołnierzy radzieckich, i ofiarował pomoc. Pożegnali się miło. Tymczasem „trójkarze” donieśli komendantowi WUSW i zesłano go do Chojnowa. W dodatku Rosjanie się wściekli, gdyż pod ich jednostkami zaczęły się pojawiać jakieś solidarnościowe ulotki, napisy na murach. Tego oni nie darują. Kolega z kadr nie odpowiadał na telefony. Warszawa nie zdążyła albo nie chciała interweniować. – Albo miała w tym swój cel, panie Januszu – powiedziałem, rozumiejąc już zainteresowanie i sposób, w jaki można wykorzystać tego człowieka. – Kim jest ten ksiądz? – zapytałem. – Nazywa się Rudolf Szymula. Ma trzydzieści lat. Tutejszy. Jego dziadkowie ze strony ojca podpisali reichslistę. W czterdziestym piątym uciekli przed Ruskimi. Małego Szymulę, ojca Rudolfa, zgubili gdzieś po drodze. Trafił do domu dziecka, tu, w Legnicy. Miał szczęście. Mogli go zdenazyfikować, jak wszystkich Niemców. On nawet nie znał niemieckiego. Potem był kierowcą PKS. Swoją żonę, Hannę, poznał we Wrocławiu. Był tam na jakimś szkoleniu. Wzięli ślub i tak narodził się nasz ksiądz. W siedemdziesiątym pierwszym poszedł do seminarium. Nie wiem gdzie. Ojciec trzy lata później sprzedał domek i wyjechał do RFN na stałe, wraz z żoną. Jako były mieszkaniec III Rzeszy, obywatelstwo dostał od razu. Ksiądz Rudolf wrócił do Legnicy w 1979 roku. Jest zwykłym księdzem w parafii świętego Jacka na Nadbrzeżnej. Wiem, że utrzymuje kontakty z rodzicami. – Ale jaki jest? Pije, pali, chłopcy, dziewczynki? – pytałem dalej. Na dźwięk słowa „chłopcy” zmarszczył brwi na sekundę. – Nie wiem – odpowiedział. – Nie słyszałem o nim