Louis de Wohl
OSTATNI KRZYŻOWIEC
Sandomierz 2013
Tytuł oryginału:
The Last Crusader
Tłumaczył:
Jan J. Stoppa
Projekt i grafika na okładce:
Dark Crayon & Grzegorz Krysiński
Opracowanie komputerowe:
Damian Karaś
Korekta:
Magdalena Broniarek
Copyright © 1956 by Louis de Wohl. All rights reserved
Copyright © 2013 for Polish edition by Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu
ISBN 978-83-257-0651-7
Sandomierz 2013
Deus lo vult
Wszystkie czołowe postacie tej książki mają charakter historyczny, stąd autor żywi nadzieję i ufa, że jakiekolwiek podobieństwo pomiędzy nimi a ich pierwowzorami nie jest jedynie czysto przypadkowe.
Rozdział pierwszy
Do Leganés nie było drogi, jedynie wąska, błotnista ścieżka znaczona sporadycznymi śladami bosych stóp i posypana kamieniami, niekształtnymi, byle jakimi i odbarwionymi jak zęby starca. Sama wieś przycupnięta na kilku wzgórzach, leżała znużona w promieniach wczesnego popołudnia.
Gdy Charles Prévost dojrzał ją przez okno swojego powozu, potrząsnął swą dużą siwą głową. „Mogli wybrać lepsze miejsce”, pomyślał. „Ale cóż, ten człowiek, Massy – to wiolista, muzyk, a takich trudno zrozumieć. Mógł przecież osiąść w Valladolid czy nawet w Madrycie, chociaż oczywiście życie tam byłoby kosztowniejsze. Poza tym w miastach było zdecydowanie większe ryzyko spotkania kogoś, kto będzie zadawał pytania albo – jeszcze gorzej: zechce mieć wgląd w... w ten sekret. A to...”
Ostre stuknięcie przerwało tę sekwencję myśli – coś uderzyło w powóz.
Charles Prévost przysunął swe duże cielsko bliżej okna, spojrzał na zewnątrz i... zastygł w zaskoczeniu: ze skórzanej zasłonki wystawała strzała. Po prostu strzała!
Spoglądając dokoła, dojrzał w pewnej odległości głowę w turbanie – za chwilę drugą i trzecią. Maurowie...
Przez krótką chwilę poczuł, jakby cofnął się w czasie do oblężenia Tunisu – grzmiące trąby, chorągwie powiewające na wietrze i cesarz we własnej osobie, wydający rykiem komendy, jak tylko on to potrafił.
Po chwili jednak spostrzegł, że twarze pod turbanami były twarzami chłopięcymi, i to bardzo przestraszonymi sytuacją. Oto dzieci bawiące się w Maurów i strzelające do jego powozu! Twarz mu poczerwieniała i pociągnął za jedwabny sznurek, którego drugi koniec przywiązany był do małego palca woźnicy.
Powóz zatrzymał się.
– Zaczekaj – rzucił ponuro i zaczął się gramolić w kierunku drzwi.
– Proszę tego nie robić! – rozkazał stanowczo młody, dźwięczny głos.
Grubas odwrócił się: do wnętrza powozu zapuszczał wzrok jakiś chłopiec, może siedmio-, ośmioletni, o jasnych włosach i bladym, żądnym działania obliczu. Odziany był w łachmany.
– Czego chcesz? – Prévost wpatrywał się w niego wybałuszonymi oczami.
– Pan miał zamiar się wtrącić, prawda? – chłopiec nie krył zniecierpliwienia. – Oni nie strzelali do pana, pański powóz po prostu znalazł się na linii ognia.
– Vaya... – prychnął Prévost. – Precz! Ja nigdy...
– To strzelanie nie było w porządku – przyznał chłopiec pospiesznie – ale jeśli zechce pan pozostać w powozie, pomszczę pana.
Prévost wytężył wzrok: niebieskie oczy... niebieskie oczy i włosy blond.
– Kim jesteś? – zapytał szorstko.
– Jestem przywódcą „chrześcijan” – odpowiedział poważnie chłopiec. – Mam szansę wygrać bitwę. Proszę zostać w powozie. Zobaczy pan, wygram ją.
Odwrócił się i pozwolił, żeby klapka powozu opadła za nim.
Prévost nadął policzki, mechanicznie wyjął dużą jedwabną chusteczkę i przetarł nią czoło. Następnie uniósł klapkę. Maurowie ciągle tam byli – teraz było ich więcej: sześciu, siedmiu, cały tuzin – chłopcy w wieku od siedmiu do dwunastu lat, w niby-turbanach i uzbrojeni w drewniane miecze, proce, łuki ze strzałami.
Napływali w coraz większej liczbie i wszyscy gapili się na powóz. Może po raz pierwszy widzieli coś takiego. Wieś była biedna. Ktoś, kto miał osła, uchodził za zamożnego, kto miał muła – za bogatego. Powóz z dwoma forysiami, stangret i masztalerz w liberii – musieli wzbudzać sensację i dla chłopców byli znacznie ciekawsi niż ich zabawa.
Prévost zaczął im prawić, co sądzi o hałastrze zasmarkanych łobuzów usiłujących przeszkodzić mu w podróży, strzelając do jego powozu, a oni słuchali z szacunkiem, z szeroko otwartymi oczami.
Skądś dał się słyszeć ostry krzyk: „Santiago!”, i chłopcy spojrzeli w górę, zaskoczeni, próbując sformować jakiś szyk.
Ale było już za późno; zwarty oddział wyrostków zaatakował ich od tyłu i jak tylko zwarli się z atakującymi, inna grupa wypadła na nich zza powozu, prowadzona przez owego blondasa. „Maurowie” poszli w rozsypkę i rzucili się do ucieczki, ścigani przez „chrześcijan”.
Prévost zachichotał. Następnie pociągnął dwukrotnie za jedwabną linkę i pojazd zaturkotał ruszając w kierunku Leganés. Już po paru minutach stał się obiektem wnikliwej obserwacji domowników pierwszych chałup. Drzwi zaroiły się od ludzi. Psy wściekle ujadały na konie.
Wtem Prévost spostrzegł idącego starego kapłana, wychylił się przez okno, zdejmując kapelusz.
– Szczęść Boże, wielebny ojcze – odezwał się uprzejmie. – Czy mogę zapytać, gdzie mieszkają państwo Massy?
Kapłan miał co najmniej osiemdziesiąt lat, a jego sutanna była niewiele młodsza. Wyglądał jak strach na wróble, lecz odkłonił się niczym grand.
– Jestem padre1 Bautista Vela, do pańskich usług! Señor Francisco Massy zmarł kilka lat temu. Zamknąłem mu oczy. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie.
– Amen – odrzekł Prévost żegnając się. – A señora Massy?
– Zaprowadzę pana do jej domu. Zechce pan łaskawie kazać stangretowi jechać za mną...
– Nie pojedzie ksiądz ze mną?
Stary kapłan rzucił koniom zatroskane spojrzenie:
– Proszę o wybaczenie, ekscelencjo, przejdę się raczej. To tylko rzut kamieniem stąd.
Pomaszerował dalej, chudy, chybotliwym krokiem, cień samego siebie.
Dom pani Massy był ruderą spaloną słońcem. Przed powozem uciekło kilka kur z głośnym gdakaniem. Ulica zaczęła zapełniać się ludźmi, z podniosłymi twarzami, chłonącymi ten niezwykły widok, jak wcześniej owi „Maurowie”.
W