Prolog
Życie to jest teatr, mówisz do mnie, opowiadasz Maski coraz inne, coraz mylne się nakłada Życie to zabawa, wszystko to jest jedna gra Przy otwartych i zamkniętych drzwiach To jest gra! Życie to nie teatr, ja ci na to odpowiadam Życie to nie tylko kolorowa maskarada Życie tym piękniejsze i ważniejsze jest Blednie przy nim wszystko, blednie nawet sama śmierć
Dziwne, jakie myśli przychodzą człowiekowi do głowy, gdy jest w szoku.
Do niej przyszła ta piosenka Edwarda Stachury. Słuchała jej często w liceum. Nastolatki, już nie dzieci, jeszcze nie dorośli, często się gubią w codzienności, zwłaszcza gdy są wrażliwe. Ona była.
Wtedy roztrząsała te słowa czysto teoretycznie, no bo co tak naprawdę się wie o życiu – a już zwłaszcza o jego finale, czyli śmierci, gdy się ma naście lat?…
Później nie wracała do tego utworu, płyta się gdzieś zawieruszyła, w radiu takiej muzyki nie puszczali. Zresztą była starsza, szczypania duszy rzadziej jej się zdarzały, a jeśli już, to sprawniej sobie z nimi radziła.
Dwadzieścia lat później wciąż jednak nie wiedziała wystarczająco dużo, żeby sobie poradzić z sytuacją, w której się właśnie znalazła.
„Miłość jest warta śmierci. Miłość jest warta życia” – znowu przebiegła wzrokiem tekst z kartki, którą trzymała w dłoni.
Może ten Stachura to jednak nie tak przypadkiem do niej wrócił?… Kiedy w młodości słuchała tej piosenki, oczami wyobraźni widziała dwie osoby. Pierwszą ukrytą za papierową maską, pod którą skrywała emocje, drugą – rozedrganą, obnażającą wnętrze przed światem. Na tym się wtedy skupiała – że albo się gra, obsadzając się (czasem w sposób zupełnie nietrafiony) w różnych rolach, albo się stawia na szczerość. Ostatnie dwa wersy: „Życie tym piękniejsze i ważniejsze jest, blednie przy nim wszystko, blednie nawet sama śmierć”, zostawiała z boku. „No bo co one właściwie mają znaczyć?”, zastanawiała się. Że życie jest ważniejsze od śmierci? No jasne, że jest. Że bardziej pociąga? Tak, choć tu już była ostrożniejsza w interpretacji, pamiętając, że Stachura ostatecznie wybrał śmierć, więc w jego przypadku życie nie przyćmiło jej swoim blaskiem.
„Życie to nie teatr” – znowu rozbrzmiało jej w głowie.
Nie, nie była w teatrze, choć wolałaby być. Obejrzeć spektakl do końca, doznać wzruszenia, poklaskać, nagradzając aktorów za grę, poczekać, aż zasłoni ich kotara. Potem odebrać płaszcz z szatni, wrócić do domu, poroztrząsać sceniczne dylematy, ciesząc się, że robi to na „sucho”, ot, ćwiczy przeżywanie emocji w bezpieczny, bo niedotyczący jej osobiście sposób, i spokojnie, syta wrażeń (cudzych) pójść spać.
Tutaj jednak nie było co oczekiwać, że kulisy spłyną na scenę – to nie był spektakl, tylko prawdziwe życie, a ona została uwikłana w tę dramatyczną historię – była jej częścią.
Przyszłość, którą sobie zaplanowała, którą razem z Marcinem zaplanowali, straciła swój wyraźny kontur.
Przeszłość, którą znała – okazała się złudą.
W takiej sytuacji można zrobić tylko jedno – niby proste, a jednocześnie piekielnie trudne.
– Chcę znać prawdę – powiedziała, patrząc po kolei w znajome-obce twarze.
„Chcę znać prawdę. Chcę znać prawdę. Chcę znać prawdę”.
Ta myśl dręczyła ją obsesyjnie. Nie potrafiła pojąć sytuacji, w której się znalazła. Gdyby wiedziała – czy lęk i ból byłby wtedy mniej dotkliwe? Sądziła, że tak. Gdy człowiek wie, dlaczego spotkał go tak okrutny los, łatwiej mu go znosić.
„Za co to wszystko?”, więc to była druga myśl.
Ale potem, gdy ten początkowy szok minął, gdy okrzepła w nowej rzeczywistości, przyszła myśl trzecia.
Najgorsza.
Pierwsza była pragnieniem, by rozjaśnić mrok niewiedzy.
Druga – żałośliwym upomnieniem się o sprawiedliwość, bo przecież ona nic złego nie zrobiła.
A trzecia… Trzecia brzmiała: Też masz krew na rękach.
Rozdział pierwszy
– Prawda? Tyle lat myślałam, że ją znam. – Zofia Zamłyńska patrzyła na swoją wnuczkę. Wciąż stała bez ruchu; wszystko, co się w niej kotłowało, zostało we wnętrzu, tylko delikatne drżenie kciuków ujawniało, że jest zdenerwowana.
– Prawda nie zawsze jest dla nas najlepsza. – Teraz powędrowało ku niej spojrzenie Tadeusza Zamłyńskiego. Mężczyzna zrobił krok w stronę żony, wyciągnął w jej kierunku rękę, jakby chciał ją objąć ramieniem, ale w ostatniej chwili się rozmyślił i tylko delikatnie, opuszkami palców, przesunął po jej plecach.
– Prawda? Nie ma jednej prawdy. – Maria Górska przez chwilę zatrzymała wzrok na Ance, a potem przeniosła spojrzenie na męża. On jednak wpatrywał się w Zofię Zamłyńską.
– Prawda? Ja już nie wiem, co jest prawdą. – Rozłożył ręce w geście bezradności.
– Za tamtymi drzwiami jest mała sala kominkowa. – Mama Anki podeszła do niej i szepnęła jej do ucha tę wskazówkę. – Przejdźcie tam, ja zajmę się gośćmi. No. – Delikatnie popchnęła córkę.
Anka wreszcie oderwała stopę od podłogi. Metafory bywają niezwykle trafne – naprawdę stała jak wmurowana. Przecież nie wydarzyło się nic namacalnego, nic naprawdę – to były tylko słowa. Nie czyn, a właśnie słowa, i to mówiące o czymś, co miało miejsce dawno temu. Zdawała sobie sprawę z mocy słów, w końcu była filolożką, ale pierwszy raz w życiu doświadczyła tego, jak potrafią zmienić rzeczywistość. Nie stało się nic i stało się wszystko.
– Chodźmy do pokoju obok. – Ręką wskazała na kremowe drzwi. Patrzyła na babcię. To ona była najważniejszą postacią w tej opowieści.
Zofia Zamłyńska nic nie powiedziała, ale poszła we wskazanym kierunku. Za nią ruszył Tadeusz, potem Jan Górski. Maria Górska się wahała.
– Chodźmy – powtórzył po Ance Marcin. Zatrzymał wzrok na babci. Nie uśmiechał się. Widać było, że jest skonsternowany, trochę zagubiony, ale także – niezadowolony.
Maria Górska też to wychwyciła. To musiała być dla niej nowość. Wyprostowała się i sztywnym krokiem przeszła do drugiej sali.
Anka zamykała ten pochód. Szła po miękkiej wykładzinie jak po mchu. Przypomniał się jej otwocki las i jego aksamitno-wilgotne poszycie. I ten dusząco-zniewalający leśny zapach, który był jednocześnie cudowny i trochę niepokojący. Wtedy, tamtego dnia, też tak było: piękna chwila zniknęła, powoli ustępując miejsca dziwnym wydarzeniom – najpierw to zrujnowane sanatorium, potem dom, w którym zginęła matka Tuwima. Dobry nastrój prysł, w serce wdarł się niepokój. Wtedy, dobrze to pamiętała, przyszedł do niej lęk. Nieokreślony, niespodziewany, jak zapowiedź jakiejś przyszłej katastrofy, która musi nastąpić, w myśl zasady, że nic – dobrego – nie może przecież wiecznie trwać. Zdusiła wówczas w sobie ten lęk, zbeształa się, że ulega takim podszeptom, że to myślenie nie ma w sobie nic racjonalnego.
Gdy zamykała drzwi do drugiej sali, usłyszała głos mamy:
– Mieliśmy się lepiej poznać, to znaczy wy, goście, mieliście się lepiej poznać, a tu się okazuje, że rodzina ma jakieś braki w tej kwestii do nadrobienia. – Mama się roześmiała, ale wymuszenie.
Podobny śmiech był odpowiedzią.
– Skąd wy się znacie? Kiedy się poznaliście? Dlaczego wcześniej nic nie powiedzieliście? – Z Marcina wypłynął potok słów. Może dopiero teraz ochłonął, może wcześniej się hamował.
„Nie