Wszystkim, którzy oswoili swoje „deszczowe psy”
[Cierpienia po śmierci] są niczym, jeżeli tylko cieszy nas życie. Śmierć jest dziełem tego samego mistrza i nie powinna nas przerażać.
Michał Anioł
Krew to dość niezwykły trunek…
Johann Wolfgang von Goethe, Faust
PROLOG
Kobieta uśmiechnęła się i otarła łzy. Pąsy powoli znikały z jej twarzy, lecz oczy nadal pozostały nienaturalnie rozwarte.
– A tamci? – zapytała, wskazując na funkcjonariuszy poruszających się na ziemi, kilkadziesiąt metrów niżej. – Ty też chciałeś mnie oszukać.
Spojrzała prosto w oczy Remberta. Zamrugała, chcąc powstrzymać kolejne łzy. Uśmiech zniknął z jej ust.
Odchyliła się i puściła barierkę. Rozłożyła ręce na boki. Była aniołem.
PIĘĆ DNI WCZEŚNIEJ
1.
Kobieta osuwała się w czarną dziurę nicości. Nicość rozpraszała się i wypełniała kolorami. Była ciepła, a chwilę potem – lodowato zimna. Otaczała ją. Omywała jej ciało jak fale wzburzonego oceanu.
Za oknem samochodu przesuwały się latarnie. Rozświetlone punkty, które przyciągają roje owadów. Na świecie nie powinno być latarni, a ogniska. Ogniska, wokół których cała ludzkość mogłaby odtańczyć taniec miłości.
Albo gwiazdy.
Najlepiej, gdyby świat oświetlało jedynie światło gwiazd.
– Dajcie mi jeszcze. – Kobieta obróciła się na bok i zamrugała. Zdrętwiałą dłonią przeszukała kieszeń, ale foliowy woreczek gdzieś się jej zawieruszył. – Kurwa…
Na razie nie musiała się niczym przejmować. Haj trwał w najlepsze, choć racjonalność przebijała do równoległego świata. Po pierwszej dawce należy zażyć drugą, po drugiej sięgnąć po trzecią. Tylko w ten sposób możliwe jest realizowanie wszystkich celów. Tylko w ten sposób można osiągnąć nieśmiertelność.
Mogłaby zabić ojca i matkę, lecz ktoś już o tym śpiewał. Morrison. John? Nie. Jim.
Jeżeli zabijać, to tylko we wzniosłym celu. Można złożyć ofiarę ze stu wołów lub stu ludzi. Hekatombę. Ofiarę, o której dowie się cały świat. Ofiarę, która pozwoli jej stać się nieśmiertelną przynajmniej w pamięci pokoleń.
Kobieta uśmiechnęła się do siebie. Latarnie zamieniły się w czarne drzewa odcinające się na tle granatowego nieba. Ich gałęzie sięgały ku kabinie auta. Wyginały się, jakby chciały ją pochwycić i zgnieść.
Tak jak cały świat.
Musiała walczyć z ludzkością, z bogami i z sobą samą. Musiała pokonać wszystkie przeciwności, a na końcu raz obranej drogi złożyć najwspanialszą ofiarę. Podpalić stos większy od największych, których promienie odbijały się od granatowego nieba.
– Dajcie mi jeszcze! – wrzasnęła, a jej własne słowa wróciły do niej stokrotnie zwielokrotnione. – Jeszcze!
Miała specjalny plan. Choć przez jakiś czas nie brała narkotyków, wstrzemięźliwość była poważnym błędem. Bez dragów była zerem. Nie mogła niczego osiągnąć, jeżeli nie robiła tego, co chciała. A dragi dawały jej odwagę być sobą. To banalny, zamknięty krąg. Nie powinna nigdy z niego wypaść. Wrodzona słabość i pokora wobec rodziców robiły z niej ofiarę.
Nie chciała być ofiarą. Chciała coś osiągnąć, być wyjątkowa, podobać się sobie i światu. Narkotyki pozwalały być jej sobą. A przede wszystkim pozwalały zapomnieć.
Musiała jedynie się kontrolować. Żaden gnój nie mógł jej powstrzymać. Nie pozwoli już sobie włożyć dłoni w majtki tylko po to, by zaliczyć egzamin. Egzaminy były jej do niczego niepotrzebne. Sama mogła stworzyć świat. Tworząc go od początku, stworzyłaby go skrojonego pod siebie.
– Ej, co jest! – Nabrała powietrza i zaczęła tłuc dłonią w fotel. – Dawajcie mi więcej!
Wcale nie potrzebowała więcej. Już była wolna. Już postanowiła, że nigdy więcej egzaminów, cudzych rąk w jej majtkach, a przede wszystkim – żadnych rozkazów. Mogła osiągnąć wszystko.
Drzewa zgęstniały, a samochodem zaczęło lekko bujać. Powoli zwolnił, wreszcie całkowicie się zatrzymał.
Trzasnęły drzwi.
Potem zapadła cisza, którą wypełniło pohukiwanie puszczyka. Mogła trwać kilka sekund lub wiele godzin. Czas już dawno albo chwilę temu stał się pojęciem względnym.
Nagle drzwi ponownie trzasnęły. Do środka wpadło chłodne, wilgotne powietrze. Kobieta zaśmiała się i zakryła twarz dłońmi. Ktoś usiadł koło niej. Chwycił ją za ramię i delikatnie potrząsnął.
– Hej, proszę pani!
Nie była żadną panią. Świat wypełniały kolory. Nawet noce w rzeczywistości nie są czarne i głuche, a pełne światła. Jeszcze jedna porcja sprawiłaby, że znikłyby prawa fizyki. Wiedziała o tym. I zniknąłby ten gnojek siedzący obok niej.
Poczuła delikatne ukłucie w ramię.
Nagle świat zaczął tracić barwy, lecz kształty się wyostrzyły. Wyraźnie widziała zarys fotela kierowcy, dźwignię zmiany biegów i kawałek przedniej szyby. Światła auta były zgaszone. Przed nim była jedynie zwarta ściana lasu. Czerń ledwie odcinająca się od rozgwieżdżonego nieba. Kolory znikały na dobre.
– Co… co robisz? – wybełkotała, starając się obrócić na plecy. – Potrzebuję…
– Podaję ci środek odtruwający – odparł ciepły głos. – Słowem, robię ci detoks.
– De-de…
– Tak. Detoks.
– Dla-czego? Dlaczego to robisz?
– Musisz się wziąć za siebie.
– Ja…
– Tak, wiem… Mimo to koniec z ćpaniem. Narkotyki zbyt mocno uśmierzyłyby ból, który ci zadam. A będzie to ból, jakiego nigdy wcześniej nie czułaś. Naprawdę nigdy.
DZIEŃ WCZEŚNIEJ
2.
– Pieprz się. Jeśli przykujesz się do drzewa, uwierz mi, że zetnę je i powiem, że nie zauważyłem. Takich jak ty we Włoszech zakopują żywcem. Albo zalewają betonem. Bo beton jest dla ciebie jeszcze gorszy niż wieprzowina dla Arabów, prawda? Jesteś zwykłym śmieciem. Jesteś…
Postawny mężczyzna w stroju roboczym, żółtej kamizelce i kasku z logo firmy budowlanej zamilkł. Nabrał powietrza, po czym splunął gęstą śliną. Jego zaczerwienione policzki oraz czoło zrosił pot. Wyłupiaste, przekrwione oczy zionęły wściekłością. Duży, płaski nos musiał być kilkukrotnie złamany, a trzydniowy zarost na podbródku nie zasłaniał pokaźnej blizny. Naprzeciw niego stał wysoki, anorektycznie szczupły dwudziestolatek z długimi kręconymi włosami i sympatyczną twarzą. Miał na sobie jedynie lniane spodnie oraz sandały ze skaju. Sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą wyrwał się ze spektaklu, w którym odtwarzał rolę Chrystusa. W dłoni ściskał cienki łańcuch. Dwie kobiety z dredami przed chwilą omotały nim drzewo i zapięły kłódkę.
– Wpieprzmy mu, nim przyjadą gliny. – Do budowlańca podszedł kolega. Całkowicie łysy, wymachiwał kaskiem jak kastetem. Parę metrów dalej stało kilkunastu kolejnych, którzy obserwowali całą scenę z satysfakcją, że mogą chwilę odpocząć.
– Tamta suka wszystko nagrywa – stwierdził mężczyzna z blizną na podbródku. Ukradkiem skinął w stronę jednej ze stojących przy drzewie kobiet.
– Kurwa! Myślicie, że wycinamy te chaszcze, bo się nam nudzi? – Łysy zmrużył oczy i zwrócił się do wyciągniętej komórki.