Mówili, że jestem zbyt wrażliwa. Federica Bosco. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Federica Bosco
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Руководства
Год издания: 0
isbn: 9788366380363
Скачать книгу
img_f4677511-b264-51b8-a4e9-6c2b15e56388.jpeg" alt="Strona tytułowa"/>

      Tytuł oryginału: Mi dicevano che ero troppo sensibile

      Przekład: Natalia Mętrak-Ruda

       Opieka redakcyjna: Maria Zalasa

       Redakcja: Marta Stęplewska

       Korekta: Anna Strożek

      Projekt okładki i stron tytułowych: Joanna Wasilewska/Katakanasta

      Copyright © 2018 Antonio Vallardi Editore

       Copyright for the Polish edition and translation

       © JK Wydawnictwo sp. z o.o. sp. k.

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez uprzedniego wyrażenia zgody przez właściciela praw.

      ISBN 978-83-66380-36-3

       Wydanie I, Łódź 2019

      JK Wydawnictwo sp. z o.o. s.k. ul. Krokusowa 3, 92-101 Łódź tel. 42 676 49 69 www.wydawnictwofeeria.pl

      Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

      BYŁA SOBIE RAZ HIPERWRAŻLIWA DZIEWCZYNKA

      BYŁA SOBIE RAZ

       HIPERWRAŻLIWA

       DZIEWCZYNKA

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      Nie można być na tym świecie głęboko wrażliwym, nie będąc głęboko smutnym.

      Erich Fromm

      Zawsze wiedziałam, że jestem zbyt wrażliwa.

      Już kiedy byłam mała, dostrzegałam, że nie odbieram różnych rzeczy jak inne dzieci, ale czuję je w sposób o wiele głębszy, intensywny, przenikliwy, a moje odczucia umiejscawiają się gdzieś między sercem a brzuchem.

      Jednak w żaden sposób nie byłam w stanie ich wyrazić.

      Jedno z moich pierwszych wspomnień sięga czasów przedszkola.

      Miałam około czterech lat i przeprowadziliśmy się właśnie do Florencji z Mediolanu, gdzie moi rodzice się poznali i pobrali kilka lat wcześniej.

      Siedziałam całkiem sama na korytarzu na zielonym krzesełku, dyndając nóżkami i trzymając w ręku kupioną przez ojca focaccię. On pobiegł do biura, a ja nie miałam pojęcia, gdzie jest moja grupa.

      Siedziałam cichutko, dopóki nie przyszła po mnie siostra zakonna. Nie poprosiłam nikogo o pomoc, bo się bałam.

      Bałam się wszystkiego i wszystkich: ludzi, nieznanego, ciemnej piwnicy, śmierci i opuszczenia. Nie bardzo ufałam nawet Świętemu Mikołajowi. Pora pójścia do łóżka przerażała mnie, a gdy nie mogłam usnąć, leżałam z oczami utkwionymi w ciemności, przekonana, że zostałam sama na ziemi.

      Jak Mały Książę.

      Kiedy rodzice wyjeżdżali na trzy dni i zostawiali mnie u dziadków, płakałam, jakby mnie porzucali.

      Jako jedyna w klasie zadawałam sobie pewne pytania i na pewno nie żyłam z taką lekkością i pogodą ducha jak inne dzieci.

      Wchodząc do klasy, nie widziałam flamastrów, gier i kolegów, ale wyczuwałam na przykład, że nauczycielka jest w złym humorze; widziałam pustą ławkę i zastanawiałam się, dlaczego ktoś jest nieobecny, albo dostrzegałam czyjeś dziwne spojrzenie.

      Zauważałam „inne” rzeczy, jakiś równoległy wymiar poza rzeczywistością. Nierealny, nienamacalny i niebezpieczny świat, w którym byłam sama.

      Czułam, że jestem inna, że jestem pomyłką.

      Nie, inaczej, byłam inna i byłam pomyłką.

      Żyłam w bańce, z której patrzyłam, jak inni wykonują codzienne czynności, komunikują się i porozumiewają dzięki wrodzonemu instynktowi, jakiemuś niezrozumiałemu, tajemnemu kodowi, do którego nie miałam dostępu, bowiem pozostawał wciąż wielkim znakiem zapytania.

      Jak to się działo, że inni byli zawsze ze wszystkim na bieżąco, tacy bystrzy i poinformowani? Dlaczego dla mnie uczenie się na pamięć było torturą, a liczby nie miały żadnego logicznego sensu?

      Żyłam w strachu, że czegoś nie zrozumiem, i wstydziłam się, że to wyjdzie na jaw.

      Zauważałam, że jestem zawsze trochę z tyłu za grupą, zawsze brakowało mi jakiegoś połączenia, gubiłam się na wycieczce, zapominałam o zadaniach domowych, a czasem, kiedy nauczycielka czytała w klasie tekst do streszczenia, pogrążałam się we własnych myślach i nie miałam pojęcia, co napisać.

      Zawsze gdzieś po drodze zostawałam sama.

      Bo życie jako takie to było dla mnie za wiele.

      Byłam jakby pozbawiona skóry, słowa innych dotykały mnie szczególnie mocno, ich zachowania mnie zdumiewały, przeszkadzało mi wszystko, co nie było linearne, harmonijne, logiczne.

      Brutalne obrazy, które widziałam w telewizji, umierające zwierzęta, osierocone dzieci: to wszystko wnikało i zagnieżdżało się we mnie na zawsze.

      Nie bez znaczenia jest fakt, że moi rodzice odznaczali się bardzo silnym poczuciem dramatyzmu, dlatego wszystko to, czego nigdy nie należałoby opowiadać dziecku, by nadmiernie go nie wystraszyć (powojenna bieda, śmierć rodziców i przyjaciół, choroba, historie o duchach, porzucenie, wszelkie nieszczęścia i tragedie), powtarzali mi systematycznie na wieczną pamiątkę, z bogactwem szczegółów, przy którym zbladłyby nawet powieści Dickensa.

      Szczegółów, które wraz z tym, co sama sobie wyobrażałam, pokrywały i tak już skomplikowaną dla mnie rzeczywistość, czyniąc moje życie trudnym, ciężkim i niezrozumiałym.

      Jest takie zdjęcie, na którym jako malutka dziewczynka siedzę w ogrodzie nad morzem z wyrazem twarzy, który, przysięgam, mówi wszystko: mam minę, którą mogę określić tylko jednym słowem: „rozproszona”. Moja twarz wyraża coś pomiędzy zamyśleniem i zakłopotaniem, a oczy przesłania jakiś nieuchwytny smutek, jakbym znajdowała się w innym świecie i zadawała sobie fundamentalne pytania.

      Przede wszystkim: co ja tutaj robię?

      Jeśli mam być szczera, zastanawiałam się nad tym przez całe życie.

      Inne dzieci, czując, że jestem tak bardzo inna i osobliwa, niechętnie ze mną przebywały.

      A dzieci, jak wiadomo, specjalnie się nie cackają, gdy chodzi o wykluczenie kogoś, kogo nie rozumieją i uważają za innego.

      Wtedy naprawdę zaczęłam się potykać na stromej i śliskiej drodze w górę, która prowadziła mnie donikąd.

      I dużo płakałam.

      Płakałam ze strachu, gdy dostrzegałam pustkę i samotność, gdy brakowało mi poczucia bezpieczeństwa, przynależności do czegokolwiek, gdy miałam wrażenie, że jestem ciągle gdzieś pomiędzy i inna niż wszyscy.

      Nie, prawdę mówiąc, w tym ostatnim przypadku nawet nie płakałam.

      Trwałam skamieniała i tyle, bez słów, bez głosu, zawsze z boku albo chorobliwie uwieszona na tych bardzo nielicznych rówieśnikach, którzy okazywali mi sympatię.

      W rezultacie izolowano mnie i byłam obiektem kpin; dziś nazwano by to znęcaniem się, wtedy oznaczało popychanie na korytarzu, zabieranie drugiego śniadania albo upokarzające podciąganie do góry spódnicy na oczach wszystkich. Rzeczy, z którymi nie można nic zrobić, bo następnym razem będzie