Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-12-3
Скачать книгу
_666d9766-71f7-5678-af9a-2b2c130b53a4.jpg" alt="Okładka"/>

      Tytuł oryginału: Earth Fleet (Rebel Fleet Series Book 4)

      Copyright © 2018 by Iron Tower Press, Inc.

      All rights reserved

      Projekt okładki: Tomasz Maroński

      Redakcja: Rafał Dębski

      Korekta: Agnieszka Pawlikowska

      Skład i łamanie: Karolina Kaiser

      Opracowanie wersji elektronicznej:

      Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

      Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

      Wydawca:

      Drageus Publishing House Sp. z o.o.

      ul. Kopernika 5/L6

      00-367 Warszawa

      e-mail: [email protected]

       www.drageus.com

      ISBN EPUB: 978-83-66375-12-3

      ISBN MOBI: 978-83-66375-13-0

      1

      Szkolenie nowych załóg w Dowództwie Sił Kosmicznych nigdy mi się nie nudziło. Co trzy miesiące przychodził kolejny zespół, a ja byłem ich instruktorem walki – choć oni nazwaliby mnie inaczej. Miałem dzięki temu okazję poznać ludzi, zobaczyć nowe twarze… a potem wdeptać je w podłogę.

      – Hej! Kapitanie Blake! – zawołał do mnie pewien chorąży pierwszego dnia szkolenia. – Nie dam się dzisiaj nabrać na żadne sztuczki. Żeby była jasność.

      Pozostali zamilkli i wpatrzyli się w nas. Wcześniej, kiedy wszedłem do sali, rozmawiali półgłosem, ale teraz zrobiło się całkiem cicho.

      Na moich zajęciach panowała względnie luźna atmosfera. Tak chciałem i informowałem o tym na samym początku. Jednak mimo wszystko ten chorąży był pierwszą osobą, która głośno wyraziła swoje zdanie, w dodatku niezbyt uprzejmie.

      Patrzyłem na niego przez kilka długich sekund, a on odwzajemniał spojrzenie. Wreszcie opuścił wzrok, ale zaraz potem znów na mnie spojrzał.

      Nie czułem do dzieciaka żadnej szczególnej niechęci. Był w porządku. Zajęcia miały na celu nauczyć świeżo upieczonych oficerów raczkującej ziemskiej floty kosmicznej, jak nie dać się stłamsić w Galaktyce, gdzie hołdowano innym zasadom niż te, które znali. Takie chwile walki o dominację były w zasadzie kluczowe dla procesu szkolenia.

      Po latach życia w wojsku należało oduczyć tych oficerów dyscypliny, bo tylko tak mogli sobie poradzić wśród kosmitów. W starych, dobrych czasach dyscyplina stanowiła element każdej szanującej się marynarki wojennej na Ziemi, a Brytyjczycy byli pionierami, jeśli chodzi o morskie standardy. Zbudowali największe w historii imperium, choć sami żyli na maleńkiej wysepce.

      Jednak czasy się zmieniły. Przestaliśmy być więźniami pojedynczej kuli błota. Różne ziemskie siły zbrojne nie marnowały już czasu na sprzeczki między sobą – w każdym razie niezbyt często. Obecnie wojny toczyły się w kosmosie, a walczącymi zawsze była mieszanka ludzi i innych Kherów.

      To dobrze, że chorąży na chwilę opuścił wzrok. Choć o tym nie wiedział, uchroniło go to przed ostrym laniem.

      Jako instruktor walki i pierwszy łącznik między nimi a resztą sił zbrojnych, miałem za zadanie nauczyć tych ludzi kultury Kherów, nie mogłem więc pozwolić, by ktoś otwarcie rzucał mi wyzwanie. To obniżyłoby mój status w oczach pozostałych, znacznie utrudniając pracę.

      Upłynęła kolejna pełna napięcia chwila. Wezwałem chorążego przed klasę. Pozostali studenci – było ich w sumie koło dwudziestki – odetchnęli z ulgą. Zaczęli się śmiać i drwić z kolegi.

      – Masz przerąbane, Billson! – przekrzykiwali się. – Łamacz Szczęk się tobą zajmie!

      „Łamacz Szczęk” to mój kryptonim wśród agentów bezpieczeństwa, którzy obserwowali wszystko i wszystkich w dowództwie. Zawsze byłem z niego dumny, a kiedy jakimś sposobem wyciekł, stał się przezwiskiem używanym przez uczniów.

      Billson wyglądał na trochę zaniepokojonego, ale robił buntowniczą minę. Był dużym facetem, wielkim jak Samson. Zbliżył się dumnym krokiem, kołysząc szerokimi barkami, eksponując efekty pracy na siłowni. Jego ręce też robiły wrażenie, ale to wszystko nie miało znaczenia.

      Billson zwolnił, ale dałem znak, żeby podszedł bliżej. Po chwili stał tuż obok mnie.

      W ręku trzymałem kij, tak jak zazwyczaj podczas zajęć. Na końcach kijów do walki często umieszczaliśmy odważniki pokryte cienką warstwą obicia, ale tym razem były zdjęte. Drąg przypominał więc zwykły kij od miotły, wykonany z twardego drewna i długi na półtora metra.

      Gwałtownym ruchem zbliżyłem koniec broni do twarzy chorążego. Drgnął.

      – Bierz – powiedziałem.

      Po chwili wahania wykonał polecenie.

      – Proszę posłuchać – odezwał się – nie chciałem…

      – Nie, nie – przerwałem, kręcąc głową. – Teraz nie możesz się wycofać. Wypowiedziałeś się. Rzuciłeś wyzwanie. Żaden rebeliancki Kher nie da ci szansy, żeby się po czymś takim wycofywał.

      – Ależ, sir, ja tylko…

      – Unieś kij! – rozkazałem. – Nie ułatwiaj mi tego za bardzo.

      Wreszcie dostrzegł błysk w moich oczach i pojął, że nie wykpi się czczym gadaniem. Sprawiał wrażenie zmartwionego, ale i zdeterminowanego.

      Zrobił krok w tył, okręcił sobie kij przez bark i znów go chwycił. Ruszał się jak człowiek wyszkolony w walce. W tym momencie uświadomiłem sobie, że to podstęp. Chłopak trenował sztuki walki. I nieprzypadkowo ćwiczył z bronią, jakiej lubię używać. Zaplanował to sobie.

      Zlustrowałem go wzrokiem. Reszta uczniów oszalała:

      – Zaczyna się!

      – Skop mu tyłek, Billson!

      – Sto kredytów na Łamacza Szczęk! Obstawiajcie!

      Postarałem się, żeby nikt nie wyczytał z mojej twarzy niepokoju. Zastanawiałem się, czy nie wyjąć drugiego kija z jednej z szafek ustawionej wzdłuż ścian, ale na to było za późno.

      Źle oceniłem sytuację. Planowałem pokonać dzieciaka gołymi rękami, żeby go upokorzyć i zyskać w oczach grupy. On jednak okazał się kimś więcej niż kolejnym umięśnionym krzykaczem.

      Przez parę sekund ubolewałem nad przeciekami, które znacznie utrudniały mi pracę. Im więcej załóg szkoliłem, tym częściej rozmawiały one z nowym narybkiem. Moje niespodzianki i sztuczki stawały się powszechnie znane. Minęły dni, kiedy mogłem bezkarnie tłuc nowych, aż stali się posłuszni. Ten słodki element zaskoczenia przeszedł do historii. Obecnie miałem do czynienia z załogami, które dobrze wiedziały, co je czeka.

      A ten chłopak, Billson, poważnie przygotował się na nieuniknioną konfrontację.

      Mierzył mnie wzrokiem człowieka, który znalazł grzechotnika na schodach werandy. Uniósł kij, nerwowo przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Raz po raz zaciskał i luzował palce na broni. Był zdenerwowany, spięty, maksymalnie gotowy – a jednak niechętny do zadania pierwszego ciosu.

      W tym momencie