Redakcja: Monika Marczyk
Korekta: Maria Żółcińska
Projekt okładki: Michał Duława | michaldulawa.pl
Zdjęcie autorki na okładce: © Maile Wilson
Skład: Camélia Dizajn
Opracowanie wersji elektronicznej:
Copyright © 2018 by Brené Brown. All rights reserved.
Originally published in the United States by Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC, New York
Copyright © 2019 for the Polish edition by MT Biznes Ltd.
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Warszawa 2019
MT Biznes sp. z o.o.
ISBN 978-83-8087-777-1 (format epub)
ISBN 978-83-8087-778-8 (format mobi)
list od Brené
Ludzie mnie często pytają, czy nadal mam tremę przed występami publicznymi. Otóż tak, mam. Zawsze się denerwuję. Mam na tyle duże doświadczenie, że już się nie boję, ale nadal się denerwuję. Po pierwsze dlatego, że ludzie ofiarowują mi to, co mają najcenniejszego, czyli swój czas. Czas to nasz najdroższy zasób, a przy tym nieodnawialny. Jeśli na myśl o takim cennym darze nie czuje się ścisku w gardle i w żołądku, to znaczy, że się go w pełni nie docenia.
Po drugie, występ publiczny wymaga wrażliwości. Nie uczę się tekstu na pamięć, nie mam też w zanadrzu gotowych sztuczek i hasełek, które bym mogła bez zastanowienia przywołać. Moim zdaniem, aby mówić z przekonaniem, trzeba się godzić na nieprzewidywalność i dynamizm relacji z ludźmi. Co prawda, zwykle jest tak, że stoję sama na scenie, a na rozkładanych krzesełkach na widowni siedzą czasem nawet dziesiątki tysięcy słuchaczy, ale i tak staram się jak najczęściej nawiązywać kontakt wzrokowy z konkretnymi osobami. Słowem, tak, mam tremę.
Przez ostatnich parę lat wypracowałam kilka sposobów na to, aby sobie z nią radzić. Ludzie od produkcji zawsze się z tego powodu wściekają, ale najczęściej proszę o skręcenie światła do 50 procent. Przy maksymalnym ustawieniu świateł nie widzę widowni, a nie lubię mówić w próżnię. Muszę widzieć co najmniej kilka twarzy, żeby móc złapać rytm. Czy słowa i obrazy nas do siebie zbliżają, czy raczej nas oddalają? Czy to, co mówię, trafia do mojej publiczności? Na twarzy człowieka, który właśnie usłyszał coś, co do niego dotarło, maluje się bardzo specyficzny wyraz. Taki słuchacz kiwa głową, uśmiecha się, czasem chowa twarz w dłoniach. Jeśli zaś coś mu nie pasuje, przekrzywia głowę. No i raczej się nie śmieje.
Dziś już też wiem, co robić, gdy zdenerwowani organizatorzy opowiadają mi coś o charakterystyce publiczności, żeby mnie dodatkowo zmotywować – gdy mówią na przykład: „Słuchaj, Brené, dzisiaj na sali zasiądą najwyżsi rangą dowódcy wojskowi”. Czasem chodzi o menedżerów wyższego szczebla, przedstawicieli elity społecznej albo absolutnie wyjątkowe grono ludzi, którym się udało przebić ten czy tamten szklany sufit. Niekiedy też pada mój ulubiony tekst: „To akurat są umysły naprawdę bardzo ścisłe i najpewniej będą się mocno krzywić na to, co im powiesz – więc może najlepiej by było, gdybyś się trzymała konkretnych danych”. Organizatorzy zwykle sięgają po tę strategię, gdy mojego wykładu mają słuchać ludzie, którzy nie bardzo rozumieją, co właściwie mogę im mieć do powiedzenia albo – co gorsza – nie rozumieją, dlaczego muszą mnie słuchać.
W takich przypadkach uciekam się do klasyka pod tytułem „Wyobraź sobie swoich słuchaczy nago”. Zamiast jednak wyobrażać sobie nagich ludzi na krzesłach, co mnie akurat nie pomaga, wyobrażam ich sobie bez zbroi w postaci tytułów, stanowisk, władzy czy wpływów. Gdy dostrzegam na widowni kobietę, która zaciska usta i krzyżuje ręce na piersi, próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądała w trzeciej klasie podstawówki. Jeśli moją uwagę przykuje facet, który kiwa głową i rzuca komentarze w stylu: „Zwycięzcy nie okazują w pracy słabości”, wyobrażam go sobie z dzieckiem na rękach albo na kanapie u psychoterapeuty. Bo jeśli nie chodzi do terapeuty, to moim zdaniem powinien zacząć.
Przed wejściem na scenę wypowiadam do siebie trzy- lub czterokrotnie słowo „ludzie”. „Ludzie. Ludzie, ludzie, ludzie”. Tę strategię wypracowałam kilka lat temu, dokładnie w 2008 roku, w akcie desperacji przed moim pierwszym wystąpieniem dla liderów korporacyjnych. Wcześniej prowadziłam wykłady dla kadry szpitalnej, często też wypowiadałam się publicznie na temat zdrowych zachowań. To były jednak zupełne inne doświadczenia.
Siedziałam w pokoju przygotowawczym i próbowałam znaleźć sobie miejsce pośród dwudziestu innych prelegentów czekających na swój dwudziestominutowy występ podczas całodniowej imprezy. Nagle ogarnęło mnie poczucie osamotnienia – przemożne odczucie braku przynależności i bycia nie na miejscu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to kwestia płci, bo do dziś jeszcze podczas takich imprez się zdarza, że wszyscy pozostali prelegenci to mężczyźni. Nie o to jednak chodziło. Nie chodziło też o tęsknotę za domem, bo rzecz miała miejsce w odległości trzydziestu minut drogi od mojego domu w Houston.
Gdy usłyszałam głos organizatora zwracającego się do publiczności, odchyliłam aksamitną kurtynę i wyjrzałam na scenę. Na widowni w równych rzędach siedzieli ludzie, głównie mężczyźni, w białych koszulach i bardzo ciemnych garniturach.
Schowałam się z powrotem za kurtynę i zaczęłam panikować. Tuż obok mnie stał młody, bardzo energiczny chłopak, który chyba z każdym rozmawiał tak, jakby go znał od urodzenia. Coś do mnie mówił, nawet nie wiem co. Wiem tylko, że mu przerwałam w pół zdania:
– O, Boże. To są sami biznesmeni, jacyś menedżerowie. Albo ewentualnie agenci FBI.
Roześmiał się:
– No tak, faktycznie. To konferencja dla dyrektorów. Nikt ci o tym nie powiedział?
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Opadłam powoli na krzesło. Chłopak zaś doprecyzował:
– No wiesz… Dyrektorzy generalni, dyrektorzy operacyjni, dyrektorzy finansowi, dyrektorzy marketingu, dyrektorzy do spraw HR…
Krążyła mi po głowie tylko jedna myśl: „Za nic w świecie nie powiem temu chłopakowi prawdy!”.
On tymczasem ukląkł przy mnie i objął mnie ramieniem:
– Wszystko w porządku?
Nie wiem, dlaczego nie miałam wtedy najmniejszych wątpliwości, że mogę mu zaufać. Może dlatego, że mówił z australijskim akcentem? Albo dlatego, że miał na imię Pete? Tak czy owak, spojrzałam na niego i powiedziałam:
– Uprzedzili mnie, że to będą dyrektorzy. Tylko że dla mnie to znaczyło, że to będą ludzie twardo stąpający po ziemi. Ale tu chodzi o coś więcej. Oni są jak sól ziemi.
Pete szeroko się uśmiechnął, a potem powiedział:
– Bardzo trafnie! Powinnaś to wykorzystać.
Spojrzałam mu prosto w oczy i odparłam:
– To w ogóle nie jest śmieszne. Zamierzam mówić o wstydzie i o niebezpieczeństwach, które się wiążą z brakiem wiary w siebie. – Po dłuższej chwili dodałam jeszcze. – Paradoksalnie…
W tym momencie podeszła do nas jakaś kobieta z Waszyngtonu, która miała mówić o handlu ropą naftową. Spojrzała na mnie i zapytała:
– O wstydzie?