Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Olga Tokarczuk
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 9788308057049
Скачать книгу
MACIEJKO

      Konsultacja historyczna: ANDRZEJ LINK-LENCZOWSKI

      Redakcja: WOJCIECH ADAMSKI

      Adiustacja: HENRYKA SALAWA

      Korekta: ANNA DOBOSZ, ANETA TKACZYK, DOROTA TRZCINKA

      Ilustracje zgromadzone dzięki uprzejmości Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich we Wrocławiu.

      Portret Ewy Frank (s. 156) pochodzi ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie.

      Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT

      Projekt okładki i stron tytułowych, projekt typograficzny, skład, łamanie: | manufaktu-ar.com

      © copyright by Olga Tokarczuk

      © copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014

      Wydanie pierwsze

      ISBN 978-83-08-05704-9

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

      ul. Długa 1, 31-147 Kraków

      tel. (+48 12) 619 27 70

      fax. (+48 12) 430 00 96

      bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

      e-mail: [email protected]

      Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      Od Wydawcy

      Ze względu na specyfikę wydań elektronicznych, ebook nie zawiera niektórych elementów typograficznych zawartych w książce. Składniki te stanowią integralną część papierowego wydania dzieła, jednakże nie wpływają na jego warstwę merytoryczną.

      Rodzicom

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnymThis ebook was bought on LitRes

      PROLOG

      Połknięty papierek zatrzymuje się w przełyku gdzieś w okolicy serca. Namaka śliną. Czarny, specjalnie przygotowany atrament powoli się rozpływa i litery tracą swą postać. W ciele człowieka słowo pęka na dwoje, na substancję i istotę. Gdy ta pierwsza zanika, druga, pozostając bez kształtu, daje się wchłonąć tkankom ciała, jako że istota nieustannie poszukuje materialnego nośnika; nawet jeśli ma się to stać przyczyną wielu nieszczęść.

      Jenta budzi się, a przecież była już prawie martwa. Czuje to teraz wyraźnie, to jest jak ból, jak prąd rzeki, drganie, napieranie, ruch.

      W okolicy serca wraca delikatna wibracja, serce bije słabo, ale równomiernie, pewne swego. W wysuszone i kościste piersi Jenty wpływa znowu ciepło. Jenta mruga oczami i z trudem unosi powieki. Widzi nachyloną nad sobą zmartwioną twarz Eliszy Szora. Próbuje się do niego uśmiechnąć, ale nie włada aż tak swoją twarzą. Elisza Szor ma ściągnięte brwi, patrzy na nią z pretensją. Jego usta poruszają się, ale do uszu Jenty nie dochodzi żaden głos. Skądś pojawiają się ręce – duże dłonie starego Szora, które sięgają do jej szyi i wędrują pod derkę. Szor nieporadnie próbuje odwrócić bezwładne ciało na bok i zajrzeć pod nie, na prześcieradło. Nie, Jenta nie czuje jego wysiłków, czuje tylko ciepło i obecność brodatego spoconego mężczyzny.

      Potem nagle, jak za sprawą jakiegoś uderzenia, Jenta patrzy na wszystko z góry – na siebie samą i na łysiejący czubek głowy Szora, w tej szamotaninie z jej ciałem bowiem spadła mu czapka.

      I odtąd tak już jest – Jenta widzi wszystko.

      I. KSIĘGA MGŁY

      Rozdział 1

1752, Rohatyn

      Jest koniec października, wcześnie rano. Ksiądz dziekan stoi na ganku plebanii i czeka na powóz. Przywykł wstawać o świcie, ale tym razem czuje się na wpół przytomny i właściwie nie wie, jak się tu znalazł – sam w obliczu morza mgły. Nie pamięta ani jak wstał, ani jak się ubrał, ani czy już jadł. Patrzy ze zdziwieniem na swoje solidne buty, które wystają spod sutanny, i na nieco obszarpane poły wypłowiałego wełnianego płaszcza, i na rękawiczki, które trzyma w dłoni. Wsuwa lewą; w środku wydaje się ciepła i doskonale pasuje do ręki, jakby dłoń i rękawiczka znały się od lat. Oddycha z ulgą. Dotyka przewieszonej przez ramię torby, mechanicznie obmacuje prostokątne kanty, twarde, pogrubiałe jak blizny pod skórą, i powoli przypomina sobie, co jest w środku – ciężki, znajomy, przyjemny kształt. Coś dobrego, coś, co go tu przywiodło, jakieś słowa, jakieś znaki – wszystko to ma głęboki związek z jego życiem. O tak, wie już, co tam jest, i ta świadomość powoli zaczyna mu rozgrzewać ciało, a mgła staje się przez to jakby bardziej przezroczysta. Za nim ciemny otwór drzwi, jedno skrzydło zamknięte, prawdopodobnie musiały już nastać chłody, może nawet przymrozek zwarzył śliwki w sadzie. Nad drzwiami niewyraźny napis – widzi go, nie patrząc, bo przecież wie, co tam napisano, sam to przecież zlecił; dwóch rzemieślników z Podhajec wyrzynało litery w drewnie przez cały tydzień, kazał je bowiem wykonać ozdobnie:

      DZIŚ CO BYŁO, JUTRO PO NIM.

      CO UCIEKŁO, NIE DOGOИIM

      W słowie „dogonim”, co go bardzo denerwuje, litera „N” jest napisana odwrotnie, jak jej lustrzane odbicie.

      Poirytowany tym po raz nie wiadomo który, ksiądz kręci gwałtownie głową – i to budzi go ostatecznie. Owa odwrócona litera to „И”… Co za niedbałość! Trzeba im ciągle patrzeć na ręce, pilnować ich na każdym kroku. A że owi rzemieślnicy to Żydzi, wobec tego napis zrobili jakiś taki żydowski, litery są zbyt kręcone, chwiejne. I jeszcze się jeden z nich wykłócał, że takie „N” też może być, jest nawet ładniejsze, bo poprzeczka idzie z dołu do góry i z lewej do prawej, po chrześcijańsku, a odwrotnie to byłoby właśnie po żydowsku. Drobna irytacja przywraca mu zmysły i teraz ksiądz Benedykt Chmielowski, dziekan rohatyński, widzi, skąd miał to poczucie, że jeszcze śpi – stoi w mgle, która ma kolor jego pościeli, szarawy; złamana biel, którą już dopadł brud, ogromne zasoby szarości, które są podszewką świata. Mgła jest nieruchoma, szczelnie wypełnia całe podwórko, majaczą za nią znajome kształty wielkiej gruszy, murku, a dalej – wiklinowego wozu. To zwykły obłok niebieski, który upadł na ziemię i przywarł do niej brzuchem. Czytał o tym wczoraj u Comeniusa.

      Teraz słyszy znajome skrzypienie i turkot, nieuchronnie wprowadzające go w czasie każdej podróży w stan twórczej medytacji. Dopiero za dźwiękiem wyłaniają się z mgły Roszko, który prowadzi konia za uzdę, i kolaska księdza dziekana. Na jej widok ksiądz czuje przypływ energii, uderza rękawiczką o dłoń i gramoli się na siedzenie. Roszko, jak zwykle milczący, poprawia uprząż i rzuca księdzu długie spojrzenie. Mgła poszarza jego twarz i sprawia, że wydaje się księdzu starszy niż kiedykolwiek, jakby postarzał się w ciągu nocy, a przecież to młody chłopak.

      W końcu ruszają, ale jest tak, jakby stali w miejscu, o ruchu zaświadcza tylko kołysanie pojazdu i uspokajające skrzypienie. Tyle razy jeździli tą drogą, przez tak wiele lat, że nie trzeba już oglądać widoków i żadne punkty orientacyjne nie będą potrzebne. Ksiądz wie, że teraz wyjechali na drogę, która idzie skrajem lasu, i tak będą się posuwać aż do krzyżówki, gdzie wznosi się kapliczka, postawiona zresztą przez księdza przed laty, gdy objął probostwo w Firlejowie. Długo zastanawiał się nad tym, kogo by w tej kapliczce umieścić, i do głowy przychodził mu święty Benedykt, jego patron, albo Onufriusz, eremita, którego na pustyni cudownie karmiła daktylami palma, a aniołowie każdego ósmego dnia przynosili mu z nieba Ciało Chrystusa. Bo też i Firlejów miał być dla księdza taką pustynią, kiedy tu zjechał po latach edukowania syna Jego Wysokości pana Jabłonowskiego, Dymitra. Po przemyśleniu jednak sprawy ksiądz uznał, że kapliczka nie ma być zbudowana dla niego i zaspokojenia jego własnej próżności, lecz prostemu ludowi, żeby na skrzyżowaniu dróg miał gdzie spocząć i skąd zanieść swe myśli do nieba. Stanęła więc na murowanym pobielonym cokole Matka Boska Królowa Świata z koroną na głowie. Pod jej małym spiczastym pantofelkiem wił