Balony. M. Sajnog. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: M. Sajnog
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-8147-337-8
Скачать книгу
00.jpg"/>

      Dla mojego ukochanego męża – Słońca, dzięki któremu wyrastają kwiaty w moim sercu.

      PROLOG

      Kołysz, kołysz mnie dźwiękiem, który koi ból, brzmieniem lekkim jak obłok płynący…

Artrosis, Prośba

      Rossa szła przez opustoszałe ulice. Jej długie białe włosy powiewały na wietrze. Miała na sobie zwiewną zieloną sukienkę sięgającą kostek. Czuła się trochę jak w baśni. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmury, a promienie słońca oświetlały bajkową scenerię. Nie było śladu po starej cywilizacji, wszędzie była zieleń. Ulice były porośnięte długimi, poskręcanymi pnączami, spod których praktycznie nie było widać asfaltu. Ściany domów i sklepów pokrywały zielono-fioletowe łodygi, które wspinały się do góry i oplatały dachy, miały postrzępione liście o zgniłym kolorze oraz kwiaty w różnych odcieniach fioletu. Rossa wiedziała już, że nie należy dotykać liści, były ostre jak brzytwa, a nawet najmniejsze skaleczenie mogło skończyć się zarażeniem. Kwiaty bardzo przypominały jej własne, dopiero przy bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć różnice, choć możliwe, że widziała je tylko ona sama. Każdy pąk miał inną liczbę płatków o nieregularnych kształtach. Czasami było ich pięć, innym razem osiem, a w niektórych przypadkach tylko trzy. Kwiaty Rossy miały zawsze siedem płatków. Kiedyś z nudów porównywała je z tymi, które rosły na ścianach jej domu. Znalazła nawet jeden, który miał jedenaście płatków. W powietrzu latały owady, które wielkością przypominały gołębie ze starego świata. Ich skrzydła były przeźroczyste i mieniły się kolorami w zależności od kąta padania światła. Były niebezpieczne, pluły jadem, który zarażał i zabijał w ciągu niespełna dziesięciu minut. Rossa nie bała się ich, to one bały się jej. Trzymały się z daleka i obserwowały ją z niepokojem wielkimi niebieskimi oczami.

      Dziewczyna dotarła do parku, który teraz bardziej przypominał las z filmów o magii. Z konarów starych drzew wyrastały długie ciemnofioletowe gałęzie, które oplatały korę. Pięły się wysoko, zasłaniając niebo. Ławki, znaki drogowe, a nawet latarnie i kosze na śmieci były pokryte nową roślinnością. Nie było praktycznie śladu po starej przyrodzie, park był pokryty innym jej rodzajem. Rozejrzała się, ale wokół nie było widać nikogo, zamknęła oczy i zaczęła śpiewać cicho:

      W mojej baśni spotkamy się pod czarnym drzewem, w mojej baśni usiądziemy w jego cieniu, w mojej baśni będziemy tylko ty i ja… W mojej baśni…

      – Witaj, dziewczynko o białych włosach – usłyszała obok siebie, otworzyła oczy i zobaczyła martwe ciało Weroniki, uśmiechała się do niej. – Nie spodziewałam się, że przyjdziesz.

      – Nie miałam wyboru – odparła dziewczyna ze smutkiem.

      – Zawsze jest jakiś wybór, mała dziewczynko, trzeba go tylko dostrzec.

      – Nie w tym wypadku – przerwała jej Rossa spokojnie – nie, kiedy on jest z tobą…

      – Och – roześmiała się martwa dziewczyna – wiedziałam, że znajdę sposób, żebyś sama do mnie przyszła. Szkoda, że nie wpadłam na to wcześniej.

      – Gdzie on jest? – zapytała Rossa.

      – Nie tak szybko, dziewczynko, chcę najpierw porozmawiać.

      – A ja chcę go zobaczyć – powiedziała ostro.

      – Nie ty dyktujesz warunki, moja mała. Jesteś tu sama i mogę cię zabić w każdej chwili, więc lepiej mnie nie denerwuj.

      – Gdybyś mogła mnie zabić, już dawno byłabym martwa… – zauważyła dziewczyna.

      – Hmm… masz rację. Zanim zginiesz w cierpieniach, musisz udzielić mi kilku ważnych odpowiedzi. Chcę wiedzieć, skąd miałaś nasiona i jak udało ci się znaleźć moją siostrę.

      – Najpierw muszę go zobaczyć, inaczej nic ci nie powiem – upierała się Rossa.

      – Dobrze – uśmiechnęła się – niech będzie, ale jeśli twoje odpowiedzi mi się nie spodobają, rozszarpię go na twoich oczach, rozumiesz? – Mówiąc to, podniosła dłoń do góry i machnęła nią, a wtedy zza drzew wyłoniło się dwóch nieludzi, ciągnąc za sobą ciało z workiem na głowie.

      Położyli je pod nogami Weroniki i odeszli powoli.

      – Oto jest, cały i zdrowy – znowu się roześmiała. – Teraz mów, skąd miałaś nasiona.

      Rossa spojrzała na nieruchome ciało, skupiła się i usłyszała, jak oddycha. Nic mu nie było, był tylko uśpiony. Odetchnęła z ulgą. Teraz musimy cię stąd jakoś wydostać, kochany, pomyślała.

      – Dostałam je od twojej siostry w darze – zaczęła mówić powoli. – Kiedy spotkałam ją w jaskini, oddała mi je…

      – Wiem, że Elffie ci je dała – przerwała jej Weronika. – Ale jak ją znalazłaś? Jak znalazłaś jaskinię? Tylko ja wiem, gdzie jest drzewo…

      – Trafiłam tam we śnie, ona musiała otworzyć portal, a ja przez niego przeszłam, nie wiem jak… – skłamała.

      – Ona nie może otworzyć żadnego portalu, kłamiesz.

      – Mówię prawdę, położyłam się spać, a potem znalazłam się w jaskini.

      W końcu tak przecież było, pomyślała Rossa.

      – Czy możliwe, żeby ona… może faktycznie… czy to może być takie proste? – Wirus w ciele Weroniki zamilkł na chwilę. – Możesz mieć rację, będę musiała odwiedzić moją siostrę, a tymczasem… – spojrzała na Rossę – skoro Elffie cię prowadziła… – Przekręciła głowę na bok i wyglądało, jakby się nad czymś zastanawiała. – Tak długo nad tym myślałam i nie wzięłam pod uwagę najprostszego rozwiązania. Teraz rozumiem – roześmiała się – czyli nie ma w tobie niczego wyjątkowego, białowłosa dziewczynko… Umrzesz tak jak inni… Oddaj mi je więc… – Wyciągnęła martwe dłonie w jej stronę.

      – Wypuść go najpierw, taki był układ… – zawołała z przerażeniem dziewczynka.

      – Och, układ, no tak. Niech ci będzie, zabawimy się. Obudzę go teraz, a potem zakończymy to – oznajmiła.

      W tej samej chwili z palców jej dłoni wyrosły czarne łodygi, na ich końcach były ostre ciernie. Rozerwała nimi worek, w którym spoczywała głowa chłopaka. Na jednej dłoni pojawił się mały niebieski kwiat, wpuściła jego sok do ust chłopca.

      – Teraz podejdź do niego – powiedziała. – Dam ci jedną minutę – zaśmiała się i odeszła pod drzewa.

      Rossa podbiegła do leżącego ciała chłopca, uklękła przy nim i złapała go za rękę.

      – Nathanie, obudź się, to ja. – Głaskała go po twarzy.

      Chłopak otworzył swoje jedyne oko i uśmiechnął się na jej widok.

      – Rossa, co się stało? – Rozejrzał się. – Gdzie my jesteśmy?

      – Weronika cię porwała, musiałam tu przyjść po ciebie.

      Patrzył na nią przez chwilę z czułością, niczego nie rozumiejąc, a potem zaczęło do niego docierać, co się dzieje. Jego twarz zmieniła się, podniósł się szybko i pociągnął ją za sobą.

      – Nie mogłaś tego zrobić, Rossa, nie byłaś aż tak głupia, prawda? Powiedz, że jest tu Floyd i reszta – wyrzucał z siebie słowa i patrzył na nią z nadzieją.

      – Musiałam przyjść sama, taki miałam z nią układ. Tylko dlatego ty jeszcze… Ona nie…

      – Rossa, nie. – Zaczął kręcić głową. – Nie mów tego.

      Jego ręce grzebały przy pasie w poszukiwaniu noży, ale nie znalazł ich. Musieli mu wszystko zabrać, kiedy go porwali.

      – Musisz uciekać, uda ci się jeszcze, ja ich jakoś zatrzymam – powiedział.

      – Nie – przerwała mu szeptem i sięgając dłońmi do jego twarzy, przyciągnęła go do siebie. – Podjęłam decyzję, musiałam cię uratować. – Pocałowała go. – Kocham cię, żałuję, że tak późno odważyłam się to przyznać, że mieliśmy tak mało czasu, żeby…

      – Przestań – przerwał