Era Wodnika. Aleksander Sowa. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Aleksander Sowa
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-272-4153-5
Скачать книгу
mg_img_2a8d7e2b-7faf-54c5-9842-fdbee6ec3a8f.jpg" alt=""/>

      Aleksander Sowa

      Era Wodnika

      -

      Copyright by Aleksander Sowa 2010

      Okładka: Aleksander Sowa

      Zdjęcie na okładce: www.sxc.hu

      Redakcja: Łukasz Mackiewicz – eKorekta24.pl

      ISBN 978-83-272-4329-4

      -

      Aleksander Sowa|Self-Publishing

       www.wydawca.net

      -

      All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

      Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

      Opole, grudzień 2013 r.

      -

      Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

      1.

      Koniec często przychodzi nieoczekiwanie. Dla bezdomnego otwierającego usta, by w pijackim amoku przywołać kompana, tak właśnie było. Ogień życia tylko migotał i nie było szans, że jasno zapłonie.

      Zirytowany nieobecnością towarzysza postanowił go odnaleźć. Podniósł się z połamanej wersalki. Zamiast jednak kroku w przód opadł bezsilny na zdezelowany mebel. Tak zakończyła się ta ekspedycja. Chwilę potem jego ciało wygiął nagły spazm. Z gardła wydobył się jeszcze charkot niczym rezonans uwięzłych w krtani nieustannie latających pszczół. Potem głos z czeluści robaczywego ciała ucichł.

      Tymczasem gdzieś dalej drugi człowiek w łachmanach, na pozór podobny ofierze konwulsji, wciąż nie wracał. Też spotkał go koniec. Według innego, bardziej przerażającego i makabrycznego scenariusza.

      2.

      Siedział w radiowozie w bezruchu. Był jednym z tych wielu mężczyzn, jakich co dzień spotykamy na ulicach. Był po prostu zwykłym szarym człowiekiem.

      Tkwił na przednim siedzeniu, bezczynnie patrząc przez szybę na plac Daszyńskiego. To doskonałe miejsce, aby przyjść karmić gołębie albo wieczorem całować i pieścić się w ciemnościach jak gimnazjaliści – myślał w ciszy.

      Plac nazywany był po wojnie placem Thälmanna. Albo – co zastanawiające, choć tylko dla obcych w mieście – placem Pedała. Ochrzczono go tak z powodu przesiadujących tam bezdomnych, pijaków i dziwek najpodlejszego sortu.

      – Komisarzu Stompor, zgłoście się!

      Trzask w radiotelefonie przerwał rozmyślania Emila.

      – Jestem!

      – Za pięć minut będziemy. Jak to wygląda?

      – To trzeba zobaczyć.

      – Miejmy nadzieję, że warto było się zrywać z łóżka. Bez odbioru.

      – Zrozumiałem! Bez odbioru.

      Niemal równocześnie otworzył drzwi radiowozu. Wiedział, że zachował się jak pies. Pan wydał komendę „waruj” i wykonał ją bez namysłu. To było jego powołanie. Sens życia, przeznaczenie i fatum, czy tego chciał, czy nie. Los nie pozostawił wyboru. Czasem musiał aportować, by biegać bez łańcucha.

      Był na tyle niepozorny z wyglądu, że mógłby z nożem w dłoni wejść do oddziału największego banku w centrum i zrabować okrągłą sumkę, a i tak nikt nie potrafiłby później podać jego rysopisu. On jednak, zamiast skutecznie i z finezją rabować banki, został gliną.

      Dobrym gliną, nawet bardzo dobrym. I choć praca w pionie kryminalnym była jedną z najbardziej podłych i niewdzięcznych w fabryce, ją właśnie lubił najbardziej. Był bardzo skuteczny, a mimo to nie awansował. Być może wpływ na to miało właśnie to, że nie rzucał się w oczy. Bardziej jednak prawdopodobne, że powodem był brak układów.

      Niewielu Emila lubiło. Nie nawiązywał bliższych znajomości. Był odludkiem, typem samotnika, który nie miewa przyjaciół. Samotny, sfrustrowany i zgorzkniały, już nie najmłodszy czuł, że życie przeciekło mu między palcami.

      Myśląc o tym, wyjął paczkę z dwudziestoma małymi wrogami. Przed zapaleniem camela powąchał go, przykładając równolegle do wąsa. Papieros miał piękny, dziewiczy zapach. Lubił go, bo był to zapach jedynych marzeń w gównianym, szarym życiu. Przywodził na myśl gorące i suche wnętrza knajp portowych, egzotycznie pachnących przygodą, orientalną urodą pięknych kobiet i nieprzebytymi przestrzeniami.

      Zapalił i marzenia prysły niczym tytoniowy zapach z zapalonego cichego mordercy. Płomień zapalniczki oświetlił na moment zmęczoną życiem twarz i Emil wydał się kilka lat starszy.

      – Muszę rzucić, mam dość – mruknął niby do siebie, a niby do tych, co razem z nim dzielili podłą pogodę.

      – Paskudny nałóg – odezwał się jeden z posterunkowych.

      Emil jednak nie odpowiedział, nie spojrzał nawet. Zaciągnął się tylko i omiótł bystrym wzrokiem plac. Równy prostokąt, na sto kilkadziesiąt metrów długości i szerokość około pięćdziesięciu, z krótszej strony oszpecony był postsocjalistycznym, siermiężnym miejskim szaletem. Nie spełniwszy swej pierwotnej funkcji, stał się meliną bezdomnych. Niby wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nic nie robił. Bo i po co? Aż do dziś. Wstępnie Emil wszystko zabezpieczył, a wejście do szaletu ogrodził taśmami. W nieprzemakalnym płaszczu czekał na szefa razem z drugim posterunkowym.

      – Informacji udziela się tylko w razie konieczności – odburknął zagajony.

      Tylko jeden z tych mężczyzn wiedział, co w trawie piszczy. Stał w milczeniu pouczony przez Emila bez ceregieli:

      – Spróbuj coś komuś powiedzieć, to będziesz do usranej emerytury glancował krawężniki. Jasne?

      – Jak słońce, panie komisarzu.

      – Jak słońce – powtórzył i dodał: – Cieszę się, że mnie rozumiesz.

      Papieros dopalał się, kiedy względną ciszę przerwał dźwięk silnika czarnej lancii z kogutem przyczepionym na magnes do dachu. Z wnętrza wysiadło dwóch cywili. Posterunkowi natychmiast się wyprostowali.

      – Przykro mi, że mamy taką porę.

      – Nie wkurwiaj mnie bardziej! – Usłyszał. – I niech cię Pan ma w opiece, jeśli nie będzie to sprawa warta tej pory – odezwał się szef Emila, Boss.

      Drugi z cywili, Lipski, był prokuratorem. Obaj, oprócz tego, że byli spowici pajęczyną powiązań służbowych, tworzyli rdzeń kliki towarzyskiej, znali się bowiem prywatnie.

      – Mów. – Usłyszał od Bossa.

      – Mamy dwa trupy.

      – Uhm. – Lipski pokiwał głową z zainteresowaniem i udawaną troską w spojrzeniu. – Mów dalej.

      – To bezdomni, zbierają się tu czasem. Niezbyt często, bo w sumie nie ma po co, skoro dworzec mają bliżej. Tam jest cieplej i zawsze mogą coś wyżebrać – wyliczał.

      – Gówno mnie to obchodzi! Mów, co z nimi!

      – Właśnie – Lipski zawtórował Bossowi jak echo.

      – Więc bez sensu, żeby tutaj mieli ciągle przychodzić – Emil kontynuował niezrażony ich odzywkami.

      – Jasne, jasne – mruknęli obaj, po czym Boss rzeczowo dał głos:

      – Zapili się na śmierć?

      – Rzeczywiście, pili… – mruknął Emil.

      – Ja pierdolę! Ale gówno! Mówcie, bo nie wiem, o co chodzi! Po cholerę wzywacie mnie w środku nocy – histeryzował prokurator – do jakichś zasrańców, co zachlewają się na śmierć!? Nie można tego, kurwa, było załatwić w jakiś bardziej cywilizowany sposób? Nie mogliście na przykład